środa, 22 stycznia 2014

Mój Dziadek Franciszek

Taki magnesik na lodówkę dostałam od Relusi kiedy była jeszcze Moją Najważniejszą Wnuczką.
 Bo jedyną.
I pomyślalam sobie w związku z wczorajszym Dniem Babci ... o Dziadkach. A właściwie o jednym, konkretnym Dziadku. O Moim Dziadku Franciszku.
Bo Mój Dziadek był szczególny. Był Mój. I zawsze to czułam. I zawsze o tym wiedziałam. W czasach, kiedy mężczyźni w zasadzie nie zajmowali się dziećmi, Mój Dziadek miał osiemnaścioro wnucząt, dla których ZAWSZE miał czas. Nie miał nas oczywiście wszystkich na raz...raczej w kompletach mniej-więcej sześcioosobowych. Ale to tym bardziej: wiele lat swego życia poświęcił na bycie dziadkiem. I wiem, że nigdy się nami nie czuł zmęczony.
Ja oczywiście byłam na uprzywilejowanej pozycji, bo byłam najstarsza. (tu muszę wtrącić, że dobrze wiem co ma na myśli Rela mówiąc:"Babciu, ja i tak mam najlepiej, bo zawsze będę Cię miała najdłużej"). Też miałam swojego Dziadka najdłużej.
Mój Dziadek...
Mój Dziadek był kolejarzem. I pracował w cudownym miejscu zwanym "stawidłem".(naprawdę nazywa się to nastawnia)
Spędzałam tam każdą możliwą chwilę. I myślałam sobie wtedy, że Mój Dziadek jest prawie jak Pan Bóg.
Bo stawidło to było miejsce gdzie znajdowały się różne ważne urządzenia powodujące różne ważne zmiany w jeżdżeniu pociągów. A więc Mój Dziadek mógł za pomocą jednej korby opuścić szlaban i nie pozwolić przejść ludziom przez tory : wpływał przez to na losy tychże, prawda!?
Mógł za pomocą kolejnego urządzenia przestawić zwrotnicę... I niech wtedy pociąg jadący do miejsca A pojedzie do miejsca B!
Mógł, o zgrozo! ustawić te zwrotnice tak, że pociągi jadące do miejsca A i do miejsca B spotkają się w miejscu C. I będzie wielkie BUM!!!
Mógł wreszcie, na polecenie wydane przez telefon, powiedzieć: NIE.
I co by Mu kto zrobił!
Taką miał władzę Mój Dziadek!!!
A ja, jak widać, od małego zwichrowaną wyobraźnię!
Bo Mój Dziadek był cudownym,łagodnym i sympatycznym człowiekiem.
Miał działkę na której uprawiał to wszystko,co dziś kupujemy w sklepie: ogórki, pomidory, ziemniaki,marchewki, groszek zielony, porzeczki, agrest, truskawki...
Tam mnie nauczył jeść zielone ogórki z makiem, tam czekał na mnie jeden nieobrany krzak agrestu z czerwonymi, przejrzałymi owocami (bo tylko takie jadałam).
Miał też na tej działce kurnik i klatki z królikami.
A ponieważ spędzał tam długie godziny to wypuszczał swoje kurki i króliczki na działkę. I one sobie tam chodziły między grządkami i uprawami... A jak Dziadek zbierał się do domu to one grzecznie wracały do swoich kurniczków i klatek.
Miał jeszcze Mój Dziadek na działce kwiaty. Ogromne ilości kiwatów. Zawsze tam coś kwitło. Od bardzo wczesnej wiosny do pierwszych przymrozków: bratki, tulipany, stokrotki, malwy, floksy, lwie paszcze, mieczyki i przecudne piwonie...
To tam zobaczyłam, że w każdym kwiatku bratka mieszka malutki dzidziuś...
To dzięki Dziadkowi kocham mieczyki bo są  wytworne i eleganckie jak królowe...
To On mnie nauczuł, że najpiękniejszym kwiatem jaki Pan Bóg stworzył jest piwonia...
Zawsze powtarzał, że miejsce kwiatów jest w ogródku. A w domu umierają. I nigdy nie pozwalał ich zrywać. Nie pozwalał swoim córkom a moim ciotkom. Bo mnie pozwalał oczywiście. I dlatego one ciągle mówiły: "Madzia, idź do dziadka niech ci da trochę kwiatków." Szłam, dostawałam całe naręcza... aż wazonów w domu brakowało.
Miał Mój Dziadek zwyczaj siedzenia po ciemku. Jak się zmierzchało nie pozwalał włączać światła, "bo jeszcze widać".Ot taki zwyczaj starszych ludzi, którzy wiedzą co to bieda... I znów moje ciotki mnie wysyłały: "Madzia, idź powiedz dziadkowi, że już ciemno."  Szłam, mówiłam... a On na to: "no to czemu sobie, dziecko nie włączysz światła?"
Mój Dziadek przywoził mi zawsze cukierki. Zwykłe landrynki albo krówki w szarej, papierowej "tytce". I dawał mi je mówiąć: "podziel się z braćmi" Nie pamiętam ani jednej Jego wizyty bez cukierków.
A, nie, pamiętam jedną. To była moja komunia. Przyjechał i przywiózł mi czekoladę. I nie powiedział, że mam się nią podzielić.
Dostałam różne inne prezenty na komunię: zegarek (jak wszyscy), wieczne pióro chińskie (wtedy "chińskie" znaczyło coś zupełnie innego niż dziś!) i wiele innych, których już nie pamiętam. Zegarek pamiętam, bo nosiłam go 15 lat... a pióro, bo takie miałam  tylko ja. Moje koleżanki pisały stalówką umocowaną w obsadce.
Ale najbardziej pamiętam czekoladę od Mojego Dziadka. Wprawdzie Moja Mamusia zawsze mi przypominała, że dostałam również inny prezent, "prawdziwy". Ale dla mnie najprawdziwszym i najważniejszym prezentem komunijnym była czekolada od Dziadka.
Mój Dzidek nie chodził do kościoła. A ściślej: szedł tam tylko raz w roku: na Wielkanoc. I zawsze nam powtarzał, że dla Niego najważniejsze jest  to, że Pan Jezus umarł za Jego grzechy i zmartwychwstał. I stąd - tylko Wielkanoc.
Kiedy, po wielu, wielu latach i dla mnie to się zrobiło najważniejsze - Jego już nie było.
Ale wiem, że kiedy znajdę się w Niebie, to obok Pan Jezusa spotkam tam Mego Dziadka. I już nie będę za Nim tęsknić.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

O tym, że nie ma to jak dobrze dziecko wystraszyć i o szkodliwości czytania

Tytuł (a szczególnie druga jego część) dość przewrotna...
Na wspomnienia mnie wzięło.
Zawsze uważałam, że skuteczne wystraszenie dziecka daje 100% efekty. Potem już nie trzeba się przejmować czy usłucha. Ale straszyć trzeba inteligentnie. Nie jakieś tam: "jak będziesz niegrzeczna to dostaniesz zastrzyk". Ewentualnie: "jak będziesz uciekał, to cię pani zabierze".
Miałam szczególnych rodziców... Od Nich z całą pewnością przejęłam sposoby wychowywania dzieci. Niektóre: bo mi się podobały i były skuteczne. O innych myślałam: "nigdy tak nie zrobię mojemu dziecku". I tych innych nigdy nie stosowałam w swojej rodzinie.
Ale skuteczne straszenie bardzo mi do gustu przypadło.
Nie to, że byłam taka mądra (wtedy)... Razej dlatego, że odbyło się ono kiedy miałam około 6 lat. I skutki dało długofalowe.. Znaczy do dziś pozostały. Te skutki.
Otóż:
W tamtych czasach (wszak to jakieś 50 lat temy było) sześciolatka to już była całkiem dorosła osoba, która uczestniczyła w życiu rodziny jako jej powiedzmy "pełnoobowiązkowy" członek. Z prawami to już niekonicznie...
Dodam, że  obowiązki nigdy nie były nadmierne, po prostu przystosowane dla dziecka w tym wieku. Przynajmniej w mojej rodzinie. Jak było w innych - nie wiem.
Jednym z moich obowiązków w owym czasie były zakupy. Podstawowe zakupy. A najbardziej podstawowym zakupem zawsze jest chleb. No i  biegałam po ten chleb codziennie. I codziennie przynosiłam chleb obżarty z jednej piętki. A czasem, jak droga była dłuższa to i z obu.
I codziennie słyszałam, że mam tego nie robić.
Puszczałam napominania mimo uszu (dziś mnie to dziwi, bo generalnie grzeczna byłam...i posłuszna... ale to może dopiero po tym wydarzeniu się radykalnie zmieniłam).
No więc puszczałam mimo uszu marudzenie mojej mamusi...
Aż któregoś dnia usłyszałam, że jak jeszcze raz przyniosę obgryziony chleb to będę go musiała zanieść z powrotem do sklepu i wymienić na nieuszkodzony. Bo moja mamusia brzydzi się szczurów a ten chleb wygląda jakby go owe nieprzyjemne zwierzęta używały.
Pewnie przez jakiś czas (dzień, może dwa) pamietałam. W każdym razie szybciutko wróciłam do starego zwyczaju...
I pewnego pięknego, słonecznego dnia kiedy przyszłam do domu z obżartym ze skórki chlebem, mamusia kazała mi go odnieść do sklepu!!!
Struchlałam. No bo jak to?! Co powiem? Jak powiem? Jak się w ogóle odezwę. Bylam chorobliwie nieśmiałym dzieckiem. Nawet "dzień dobry" z trudem mi przez gardło przechodziło...
Ale moi rodzice w gruncie  rzeczy potworami nie byli więc wystarczyła im panika w moim wzroku. Odpuścili...
A ja... no cóż, do dziś nie jadam piętek z chleba.
Jeszcze jeden przykład na skuteczne straszenie:
Tym razem bohaterem był mój młodszy brat, wtedy siedmiolatek.
Dzieciak, który charakteryzował się  tym, że żył na bakier z czasem.
Notorycznie spóźniał się do domu. Nie było to z resztą trudne, bo w tych czasach dzieci nie miały zegarków. Żeby na czas zdążyć do domu trzeba było pytać przechodniów: "proszę pana, a która godzina?".
No ale chłopcy biegający po podwórkach nie mieli czasu i cierpliwości czatować na dorosłego z zegarkiem.
Maciek również. Skutki były takie, że notorycznie się spóźniał, obrywał za to lanie (tak, tak, wtedy jeszcze wolno było karać w ten sposób dzieci) i dalej się spóźniał.
I on również usłyszał sakramentalne "jeszcze raz".
Jeszcze raz się spóźni, to go nie wpuszczą do domu.
No i się spóźnił. I zastał drzwi zamknięte na zamek (czego się absolutnie wtedy nie praktykowało).
Na jego pukanie mamusia uchyliła drzwi, podała mu tornister i pół bochenka chleba i kazała iść tam gdzie spędza czas tak dobrze, że się spóźnia do domu.
Oczywiście nie poszedł, postał z pół godziny pod drzwiami, pochlipał... I od tego czasu problem się rozwiązał.
Konkludując:  najgorszym zwrotem naszego dzieciństwa było: "jeśli jeszcze raz..."!

A teraz o szkodliwości czytania:
Z powodu mojej miłości do książek zostałam złodziejką. I nie myślcie sobie, że ukradłam książkę, która mi się jakoś specjalnie spodobała.To nie było takie proste. Bo jakbym chciała ukraść książkę to musiałabym... wszystkie. A więc nie zostałam złodziejką książek.*
Czytałam. Odkąd poznałam litery i zrozumiałam co z nimi robić. Czytałam, czytałam, czytałam. Wszystko co mi w ręce wpadło. Nie bawiłam się lalkami, nie wychodziłam na podwórko. Mogłam nie jeść i nie spać. Czytać musiałam. Pod kołdrą nie czytałam bo nie miałam latarki. Ale szczęśliwie na ulicy stała latarnia i czytałam nocami przy jej świetle.Przenosiłam się w świat książek i wcale mnie nie ciągnęło z powrotem.. Nie czułam potrzeby uczestniczenia w normalnym życiu. Ja miałam swoje. O wiele ciekawsze.
 Ale niestety szara rzeczywistość czasem zaskrzeczała...
Któregoś dnia szara rzeczywistość zaskrzeczała głosem mojej mamusi i kazała biec po kawę. Z trudem się oderwałam od czytania.
Ale niestety: tylko fizycznie. Pobiegłam po tę kawę jak rakieta. Złapałam paczuszkę, wybiegłam ze sklepu. W domu się znalazłam w ułamku sekundy. ( cały czas myślami przebywająć w realiach książki, którą czytam). A odległość od domu do sklepu jakieś 500 m.
I okazało się, że w garści, prócz kawy, trzymam również pieniążki, za które miałam ową kawę kupić!!!
W ten sposób okazałam się złodziejką. Ale krótko bo natychmiast zawróciłam i popędziłam oddać kasę.
I najbardziej było mi żal straconego czasu.

---------------------------
* M. Zusak - Złodziejka książek  polecam. Rewelacja!

niedziela, 12 stycznia 2014

Smutno...

Tak dawno mnie tu nie było, że bez mała, drogi zapomniałam.
Dziś będzie smutno...
Bo z czego mam się cieszć?
Że słońce powędrowało nie wiem gdzie i nie mogę go znaleźć...
Że zima jakaś taka durnowata... Żeby nie było: nie śnią mi się zaspy śnieżne, sanki, narty i inne akcesoria zimowe. Z akcesoriów zimowych to ewentualnie kaflowy piec rozgrzany do czerwoności. Ale gdzie teraz szukać kaflowego pieca...
Że dopiero 12 stycznia i cztery miesiące czekania na... życie.
Że drugą niedzielę z rzędu mam areszt domowy i nie mogę iść do kościoła bo w tamtym tygodniu Romek otruł się starą sałatką i poprawił bigosem (na skutki opuszczę zasłonę milczenia). A teraz leży i dogorywa bo ma katar. (Podejrzewam, że generalnie jest przeziębiony. Ale On utrzymuje, że ma katar.)
Że Dzieci Moje i Wnuki Moje tak daleko, że na księżyc bliżej...
Że przyjaciele gdzieś się zapodzieli... A może tylko myślałam, że ich mam...
Jeszcze mogę tak długo.
Ale nie chcę.
Bo na razie jest mi tylko smutno.
A za chwilę zafunduję sobie depresję.
I  tak uważam, że już nic dobrego mnie nie spotka...
Ale to dziś tak uważam. Może mi do jutra przejdzie...
A tu na pocieszenie (dla mnie, ale jak ktoś chce, to może skorzystać):