poniedziałek, 24 czerwca 2013

Piwonie

Piwonie kwitną!!! Przecudne!!! Kwiaty-wspomnienia. Mam do nich szczególny sentyment, bo to kwiaty, które rosły i kwitły w ogródku mego ukochanego Dziadka.
I teraz te piwonie sobie kwitną. A ja jestem w Anglii i patrzę jak one kwitną w każdym przydomowym ogródku. Zaniedbanym najczęściej. I kwitną między pojemnikami na śmieci.
I tak od jakiś trzech tygodni... A moje Córki układają przemyślne plany zdobycia wyżej wymienionych, w których to planach przeważa pomysł:ukraść. Poza tym jeszcze: kupić, ewentualnie poprosić sąsiada o podarowanie. Ale nikt w rodzinie nie umie kraść za bardzo. W sklepach braki w tym zakresie, a prosić może tylko Żuru lub Rafał, bo reszta słabo po angielsku gada. (No, jeszcze Romek by mógł poprosić, bo on spokojnie mówi "Kali zjeść krowa" To też by się dogadał, np: "dać piwonia dla mój żon" ale aż tak to ja nie chcę.) I w związku z tym nie mam piwonii...
Dzisiejszego poranka wchodzi w drzwi mój Zięć z wiązanką piwonii i mówi: nie ukradłem, sąsiedzi by mi tak pięknie nie zapakowali.

sobota, 22 czerwca 2013

O tym jak język dzieci wpływa na mowę dorosłych

Scenka pierwsza:
Jedziemy samochodem, dorośli i jeden pięciolatek.(W fazie ciągłego zadawania pytań).
Niko: mamusiu, czy węże ją żabę?
Paulinka: ją
Ja: jedzą
Paulinka (do mnie):co?
Ja: jedzą, nie ją
Niko(zniecierpliwiony):no, czy węże ją żabę?
Paulinka:no ją
Niko: co?
Paulinka: Żabę. Węże ją ją!
Scenka druga:
Jedziemy autobusem, dorośli i jeden dwulatek z bardzo ograniczoną umiejętnością mówienia, za to z nieograniczoną umiejętnością tłumaczenia dorosłym "o co idzie".
Wojtuś (obserwując przez okno dwóch mężczyzn i chłopca):o, ja, tata, dziadzia. (wygląd świadczył o wieku tychże.)
Emilka (do mnie): popatrz, skojarzył.
Ja (do Wojtusia): tak, tam idzie tatuś, dziadek i chłopczyk.
Po jakimś czasie:
Wojtuś (widząc małego chłopca): o, ja,ja.
Emilka: znowu TY idziesz?

sobota, 1 czerwca 2013

Dobre wychowanie a przeziębienie

Dziś będzie o tym, że opłaca się być grzecznym.
Ale: od początku...
Jestem w zasadzie okazem zdrowia. To znaczy nie imają mnie się choroby większe niż katar i ból gardła. Pomijając alergię, która nie jest chorobą, jest urodą taką...
A jak już się coś przyplącze to zżeram w ciągu dnia całe opakowanie septolety i wieczorem jestem jak nowo narodzona. Septoleta to jedyne lekarstwo, które mój organizm akceptuje. Nic co w płynie nie przechodzi.
Ale do czasu... Mój czas się skończył po przyjeździe do moich dzieci. W ciągu pięciu miesięcy zachorowałam właśnie po raz trzeci...
I tu się zaczyna właściwa historia. Bo ja sobie z Polski przywiozłam zapas leków. Septoletę również. I żarłam uczciwie jak mnie gardło bolało. A ono nie przestawało. Widać w angielskim klimacie polskie lekarstwa nie działają.
W związku z tym obie moje Córki zachęcały, namawiały, przekonywały, prosiły, groziły żebym wypiła coś, co się nazywa lemsip (to taki ichni fervex).Nawet tekst:"Wypij, Rela to uwielbia. Nawet jak jest zdrowa, to pije" mnie nie przekonywał. Broniłam się rękami i nogami... I udawało mi się. Do czasu.
Bo wczoraj przyszłam od Emilki do Paulinki. Znowu chora. I kiedy siedziałam taka biedna, zasmarkana, nieszczęśliwa, przysypana toną zużytych chusteczek higienicznych... przyszła wnusia-Relusia i powiedziała cichutko :"babciu, ja ci zrobię takie lekarstwo, pomoże ci, dobre jest."
No i się zgodziłam. Bo jakże się nie zgodzić, jak Relusia proponuje.
Zrobiła, wypiłam. Okazało się przepyszne. Niebacznie powiedziałam to głośno. I nie będę tu pisać słów, które padły z ust moich grzecznych Córek. Zrobiła wieczorem następne, wypiłam. Dziś rano obudziłam się zdrowa!
I pomyśleć, że to wszystko z grzeczności.