wtorek, 28 lutego 2012

Grypa a internet

Chora byłam... A chora Magda równa się efektom tsunami, trzęsienia ziemi, tudzież innym kataklizmom...
Nie, tak na prawdę to siedzę i płaczę, jest mi źle, jestem nieszczęśliwa i nikt mnie nie rozumie... O, i nikt mi nie współczuje...Szczególnie ostrą formę to przybiera kiedy jestem lekko chora: np. mam katar.
Tym razem chora byłam poważnie to i marudzenia było mniej, Ale jęczałam i wyobrażałam sobie jak ciężko będzie Moim Dzieciom kiedy się będą musiały mną na starość opiekować. Wiem, bo sama ze sobą nie mogę wytrzymać jak jestem chora.
No ale mam to za sobą... Po 4 dniach grypy żołądkowej wstałam dziś rześka i świeżutka jak skowronek.
Romek się sprawdził w tej ciężkiej godzinie... Troszkę Go jeszcze podszkolę i już mogę się z Nim zestarzeć.Wstawał nocami, wspierał, pomagał, trzymał za rączkę. Nie współczuł... Ale to już wiem, że jako flegmatyk, współczucie wyraża czynem. Co moim zdaniem- nielogiczne jest. Bo JAK: flegmatyk - czynem???
W pewnym momencie, umęczona sensacjami grypo-żołądkowymi, mówię: posiedź tu sobie spokojnie na internecie a ja pójdę do łóżka, podogorywać...
A On mi na to: dobra, a jak się będziesz chciała pożegnać, to zawołaj.
No, musiałam wyzdrowieć... Bo jakby nie usłyszał...

sobota, 25 lutego 2012

Waluta

Nazbierało nam się waluty, a raczej "walutki" w postaci małych srebrnych i złotych krążków. Leżało toto w foliowym woreczku już jakiś czas. A dzisiejszego poranka Romek postanowił zliczyć nasze zasoby...
Wysypał z woreczka, posortował według miejsc pochodzenia... I się okazało, że jesteśmy właścicielami: 3 funtów i 4 pensów, 98 eurocentów, 1 stotinki, 1 centa amerykańskiego.
A poza tym znalazło się tam 7 groszy polskich.
Całą walutę, prócz groszy Romek zapakował do woreczka i schował. A o groszach powiedział, że mogę je sobie wydać na własne potrzeby. Ale mam dobrego męża, hihi.

piątek, 10 lutego 2012

Podróże kulinarne

Wynoszę się do ciepłych krajów!!! A ściślej do cieplejszych niż Polska. Anglia JEST cieplejsza. I następne kilka dni tam spędzę. Licząc, że po powrocie zastanę tu już oznaki zbliżającej się wiosny.
I w związku z tym produkuję dla Romka obiadki. Na każdy dzień mojej nieobecności. Może jak wróci z tej syberii o 16.00 i wyjmie coś z lodówki i sobie zagrzeje i będzie jadł, to pomyśli o mnie ciepło... I Mu się wtedy podwójnie ciepło zrobi: raz od jedzenia a dwa od myślenia (ciepłego).
Najpierw skonsultowałam, następnie zakupiłam, a dziś gotowałam. Dziewięć obiadów: fasolka po bretońsku, flaczki i gulasz wieprzowy. Wszystko na raz. Czułam się jak wysoko wykwalifikowany... żongler! Jako, że mam dwa palniki a każda z tych potraw zajmowała w fazie produkcji od jednego do trzech naczyń. A jeszcze Mój Mąż, który darzy soję jakimś niebotycznym uwielbieniem, napomknął nieśmiało, że chciałby do tego wszystkiego dodatek sojowy.
A, co tam, lubię gotować...
I gotowałam, przerzucając się garami, durszlakami, miskami, nożami... w te i we wte.
A jeszcze trzeba było tę soję odpowiednio potraktować. Była ona w formie kotletów...
Pierwszy etap to pogotować w bulionie. Potem odsączyć. Następnie podzielić na 3 w miarę równe części. Jedną część pokroić średnio-drobno i wrzucić do fasolki. Drugą przerobić na flaczki, czyli pokroić w paseczki i dorzucić do flaczków wołowych. Trzecią natomiast pokroić w zgrabną kostkę, obsmażyć na tłuszczu i dusić z gulaszem...
Kuchnia po tych wariacjach na temat soi wygląda jak pobojowisko.
I tylko w pewnym momencie przemknęło mi przez myśl, że może prościej byłoby to wszystko: soję, fasolkę po bretońsku, flaczki i gulasz wrzucić do jednego garnka, najpierw obgotować, potem obsmażyć, następnie udusić, zapakować do pojemniczków i schować do zamrażarki. Taką stworzyć flagusolkę po bretońsku...
I natychmiast przyszła refleksja, że pewnie by Romek ciepło o mnie nie pomyślał.
Szczególnie przed samym moim powrotem....
Może by nawet po mnie na lotnisko nie przyjechał...

P.S. Jeszcze mi klopsiki zostały do zrobienia. Ale to bez soi, więc jutro się za nie wezmę.
Jak znajdę moją kuchnię!

sobota, 4 lutego 2012

Romek się leczy...

...Ale zanim zaczął to przez jakieś 2 tygodnie kichał, prychał, smarkał się, kaszlał i rozsiewał te bakterie, zarazki i wirusy, czy co tam sobie wyhodował napomykając średnio 2 razy dziennie, że musi iść do lekarza...A w tak zwanym międzyczasie wyjął z apteczki i postawił "na widoku" syrop sosnowy.
Wreszcie dojrzał. I poszedł do lekarza. I dostał receptę na syrop z kodeiną. I nawet ją wykupił. I kiedy przyniósł z apteki syrop z kodeiną to zaczął używać...sosnowego.
I od tygodnia pije syrop sosnowy, patrzy na ten z kodeiną. No, może ze 2 razy go łyknął...I dalej kaszle. I rzęzi. I dogorywa.
A ja się zastanawiam czy Mu nie skrócić tych cierpień...

środa, 1 lutego 2012

Dlaczego nie myślę zbyt dobrze o zimie?

Zobaczyłam dziś rankiem na termometrze zaokiennym, że słupek rtęci (czy co to tam jest) wskazuje- 21. I postanowiłam określić i uzasadnić uczucia jakie ten widok we mnie obudził.
Mój brat zawsze mówił, że zima to jest kara za grzech pierworodny...
I chociaż znam inne uzasadnienie i inny rodzaj kary za ten grzech , to jakoś dziwnie się w stronę takiego poglądu skłaniam.
I wcale nie mam zamiaru narzekać na zimę! Wszak to nic nie da: ona się i tak odbędzie.
Ale mam zamiar "czarno na białym" wykazać wady zimy. Jako, że dla mnie ona zalet nie posiada.
Chociaż w zamierzchłych czasach posiadała. Jedną .Potem jeszcze posiadła dwie zalety... Ale o tym za chwilę. Bo to rys historyczno-obyczajowy jest.
A więc: zima... Czyli zimno, czyli temperatury minusowe. Czasem bardzo minusowe. I trzeba się "ogacać": czapki, szaliki, rękawiczki, kalesony, tudzież ciepłe majtki... Rękawiczki nosiłam dwie pary: wełniane, a na nich z barana. I tak miałam zimne ręce. A majtki w tych czasach były barchanowe, z nogawkami. I moda na mini spódniczki. Nie dało się tego pogodzić. Wybierałam barchany. Wtedy myślałam: "niestety", teraz myślę: "na szczęście".
I pomyśleć, że ja ślub w grudniu brałam!!! Sama sobie tę przyjemność zrobiłam. Pod ślubną kreacją miałam... kalesony Mego Męża. Bo to była jedyna ciepła rzecz kolorystycznie paasująca do reszty!!! Bardzo romantycznie...
Nie pojmuję zachwytów ludzi na widok krajobrazu (jakiegokolwiek) pokrytego śniegiem. Bo ja mam jedynie dreszcze kiedy widzę coś takiego.
I bez względu na to, jak dobry humor będę miała - wystarczy, że spojrzę na termometr za oknem, a tam będzie np. -6... Szkoda gadać.
I kiedy mi ktoś zimą mówi: "dzień dobry", to odpowiadam:"dobry to będzie w maju".
Filmy typu "Lawina" oglądam chętnie w lipcu. Pod warunkiem, że to ciepły i słoneczny lipiec jest!
I kiedy popatrzę na te wszystkie zimy w moim życiu to dużo przykrości mnie spotykało: zawsze było mi za zimno. Bez względu na ilość i jakość odzieży jaką na siebie włożyłam. Kiedy byłam dzieckiem moi potworni rodzice KAZALI mi wychodzić na powietrze. Na sanki. Phiiii... Jakże ja ich wtedy nienawidziłam!!!
A to były czasy kiedy po a) : rodziców się słuchało, a po b) :temperatury w zimie -15 to była norma!
Następna przykrość: ubania zimowe: kombinezony z klapą. Teraz śpią w nich niemowlaki. A myśmy w takich chodzili do przedszkola! Z perspektywy lat wiem i rozumiem, że to była jedyna opcja. Ale jako pięciolatka nad wyraz wstydliwa miałam duże problemy, żeby się z tego"wyplątać" samodzielnie w toalecie. Bo to jeszcze rajtuzy, kiecki... I weź sobie rozepnij z tyłu te guziki...Wrrrr... A potem jeszcze zapnij!!!
I ten szalik zawiązany na twarzy ! oszroniony, mokry od pary z oddechu, OBRZYDLIWY.
I poranne wstawanie: rodzice zaczynali pracę o 6.00, musieli obudzić dwójkę maluchów, ubrać, dostarczyć do przedszkola, a potem dotrzeć do pracy... W sumie jakieś 3 km do pokonania pieszo. Z wyliczenia wychodzi, że musieli nas budzić około 4.00! Nawet nie "bladym świtem", W środku nocy po prostu.
I tu mała dygresja: ja się posłuszna urodziłam i tak mi zostało, mój brat- nie. Więc on się nie budził do momentu, kiedy go stawiali na podłodze w przedszkolu. A jak się już obudził to wrzeszczał, że nie będzie w nocy wstawał. Skutkiem takiego postępowania w krótkim czasie wylądował u dziadków. A ja dalej- w przedszkolu...
A jeszcze: kiedy już byłam całkiem dorosła i miałam własną rodzinę, mieszkaliśmy jakiś czas w "willi z ogródkiem". To taka willa była, że jak przychodziła zima, to wieczorem, po napaleniu w piecu, termometr pokazywał + 36 a rankiem płyn do mycia naczyń zamarzał w butelce!
A potem już mieliśmy prawdziwe mieszkanie. Z centralnym ogrzewaniem: i zimą +11 w pokoju!!!
Teraz wreszcie mam cieplutko.Tak cieplutko, że prawie nie muszę używać kaloryferów. Ale od zawsze śpię przy otwartym oknie. I kiedy zimą trzeba rano wstać , to ten szok termiczny, kiedy wystawiasz stopę spod kołdry...
Nie lubię zimy...
I tylko trzy zimowe zalety (jak wspomniałam na początku...) pozwoliły mi te zimy przeżyć: ciepły piec kaflowy jako stały zimowy element mojego dzieciństwa i moje dwie Córki, które sobie urodziłam późnymi jesieniami. I dzięki temu NIE MUSIAŁAM w zimie z domu wychodzić!!!
A teraz już stara jestem i tym bardziej nie muszę zimą z domu wychodzić. A jak już muszę to się za każdym razem tyle nanarzekam i namarudzę, że mi na tydzień starczy...
A za chwilę lecę do ciepłych krajów, które są podwójnie ciepłe bo po pierwsze klimat tam cieplejszy, a po drugie moje wspaniałe wnuki (jedna Królewna i dwóch Królewiczów) tam mieszkają. I moje serce już czuje się lepiej z powodu tych wszystkich ciepłych uczuć, którymi się wypełnia na myśl, że już niedługo ich zobaczę!!!