niedziela, 22 kwietnia 2012

Odrobina techniki i człowiek się gubi

Hurra !!! Słyszę. Od czwartku słyszę. Pan laryngolog był tak uprzejmy, że nie kazał mi czekać do 20 maja i wykonał zabieg"udrożnienia" mego ucha.
A przy okazji całkiem odkrył, że mam przewlekłe zapalenie zatok...Dostałam antybiotyki, poczytałam na co szkodzą. Zmartwiłam się, że z lekami na alergię nie można ich zażywać. Posiedziałam, pomyślałam i stwierdziłam:"raz kozie śmierć"...
I jem: antybiotyki, leki na alergię, witaminki, osłonowe na wątrobę...A dziś rankiem rozbolało mnie gardło (chociaż septoletę też jem od paru dni...)i zaczęłam kaszleć jak...okropnie.
No to udałam się do domowej apteczki i znalazłam syrop.I tu zaczęły się schody...bo nijak nie potrafię otworzyć butelki z zabezpieczeniem. Nigdy nie umiałam. Jak miałam małe dzieci to po prostu psułam to zabezpieczenie. Teraz technika poszła do przodu i się nie da popsuć. Nawet mój domowy Mac Gyver nie potrafi.
Jak stwierdził:"to takie zabezpieczenie jest, przed dziećmi i przed Magdą".
Póki co, trzymam syrop otwarty...Ale jutro wychodzę na cały dzień i musiałabym go ze sobą zabrać.I co? Przelać do czegoś? Jedyne co mi przychodzi na myśl to butelka po wodzie mineralnej. Trochę duża...nawet ta najmniejsza.
Wyszło mi, że będę niosła otwartą butelkę syropu w garści...
I mam nadzieję, że zbyt wielkiego tłoku w autobusie nie będzie.

wtorek, 17 kwietnia 2012

I bądź sobie, babo, głucha

Wpierw bolało mnie gardło. Na ból gardła septoleta jest najlepsza. Mojego gardła, dodam.Pożarłam więc calutkie opakowanie. I ból gardła minął "jak ręką odjął". Wszystkie zarazki i bakterie w popłochu uciekły. Do ucha.
Na ból ucha: różnie, może być oliwka, może być sól, może być termofor. Wszystko ciepłe oczywiście. Mogą też być krople zakupione w aptece przez Męża. Skorzystałam z tej ostatniej opcji.On zakupił krople, ja sobie je zaordynowałam. I do wieczora przestało ucho boleć.
Sielanka. W zasadzie. Bo się rankiem następnego dnia okazało, że wprawdzie ucho nie boli ale również nie funkcjonuje. Nie mogę go używać do tego, do czego jest przeznaczone. To znaczy, owszem, mogę nosić okulary ale jego (ucha) podstawowa funkcja jest upośledzona. Krótko mówiąc: nie słyszę, mam całkowicie, kompletnie zatkane ucho.Oraz potworny ból głowy.
I w związku z tym np. latam jak jaki głupek szukając telefonu bo nie mam pojęcia skąd dochodzi dzwonek. Nie mówiąc już o tym, że nie mogę pogadać z dziećmi na skypie...
Ponieważ moja przygoda z uchem zaczęła się piątkowego wieczora - musiałam wytrwać na środkach przeciwbólowych do dziś ażeby móc udać się do lekarza rodzinnego po skierowanie do specjalisty. Tak też uczyniłam. Wyżej wymienione skierowanie otrzymałam. Biegusiem pogalopowałam tymi trzydziestoma Romkowymi końmi do następnej przychodni, w której (naiwnie myśląc, że pan laryngolog czeka...) dowiedziałam się, że pierwszy wolny termin jest 20 maja.
Poryczałam się. Ze złości. I wtedy pani rejestratorka ze współczuciem zaproponowała żebym przyszła w czwartek rano.Bo pan doktor pewnie mnie przyjmie.
Pewnie.
Na wszelki wypadek Romek sobie weźmie wolny dzień.Zawiezie mnie tam. A jest szansa, że mnie rano zdenerwuje, to sobie poryczę w przychodni i wtedy pan doktor mnie raczej na pewno przyjmie!
A tymczasem jestem głucha.

p.s. drugie ucho też się zatkało.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Biedne wnuki

Mam zmartwienie...
Chociaż, tak naprawdę, to nie moje zmartwienie powinno być!
Po długiej i wnikliwej analizie, podpartej projekcją filmu (!!!)o szkodliwości spożywania zupek chińskich (które to zupki są delikatesową potrawą dla Mego Męża), doszłam do wniosku, że Romek nie ma na co... umrzeć.
No bo: je zupki chińskie w sporych ilościach, pije całe nasze wspólne życie kawę-fusiankę a potem, o zgrozo!- dolewkę, odchudza się za pomocą słodyczy.
Raz w życiu wiedział gdzie ma wątrobę: po zjedzeniu obiadu z dwóch dań, skonsumowaniu 2 wielkich rurek z kremem, wypiciu kawy i dolewki, pożarciu miski bigosu i popiciu tego zimnym piwem.
Nie używa papierosów, alkohol w znikomych ilościach (jedno piwo na kwartał, jak nie zapomni, że sobie kupił...)więc ani marskość wątroby, ani rak płuc raczej Mu nie grożą.
Żadne nadciśnienie również, choć Jego tryb życia wskazuje na coś innego.
Wszystkie inne parametry też w normie.
I co?
Jak się dzieci w Niego wrodziły to też będą dłuuuugo żyć i będą się musiały takim 110-letnim zmierzłym staruszkiem opiekować.
A jak postanowią się wcześniej z tym łez padołem rozstać...
To już Mu tylko wnuki zostaną.
Proponuję już zacząć starać się bardziej o ich przychylność. Bo wprawdzie teraz co chwilkę słyszy: "Dziadek, kocham Cię".
Ale co będzie jak Romek będzie miał 136 lat a Niko i Wojtuś około 70 na przykład?
Zmierzłe dziadki będą się opiekować zmierzłym dziadkiem, hihi...
O Reli nie mówię, bo Ona już będzie za stara!
Acha! i jeszcze ZUS będzie miał zmartwienie.

sobota, 7 kwietnia 2012

Refleksje przedświąteczne

Święta idą ! A nawet już przyszły, stoją za winklem i czekają.
Okna pomyte (Romek), firanki i wszystko inne poprane (ja), dywany wytrzepane (sąsiedzi, bo my nie posiadamy), łazienka "wylizana" (Romek), kuchnia - ze szczególnym uwzględnieniem kuchennych szafek takoż (znowu ja),konserwacja wszelkich powierzchni płaskich zakończona sukcesem (Romek).
Zakupów dokonaliśmy wczoraj.
Dziś Mój Mąż tradycyjnie udał się na 2 zmianę do pracy (zawsze to robi w Wielką Sobotę...)mnie zostawiając przyjemność "przerobienia" półfabrykatów na potrawy.
Gotować lubię więc mnie to nie przeraziło. A jeszcze postanowiliśmy się nie wygłupiać, jako, że nas dwoje jest i od dłuższego czasu się odchudzamy.
Wymyśliliśmy więc menu świąteczno-dietetyczne (to znaczy bez sernika i sałatek).
Zrobiłam. Wszystko, co zaplanowałam. A w ramach nagrody dla Mego prze- i zapracowanego Męża postanowiłam Mu zrobić wafelki.
Proste: kupuje się suche wafle, robi krem, smaruje każdy wafel owym kremem, składa, przyciska encyklopedią, po jakimś czasie kroi i są wafelki, można jeść.
Ja wafelków nie lubię więc, jak widać, całe Jego.
A Romek dobry jest i dba o mnie i nie chce żebym się przemęczała więc z tej troski wymyślił, że kupimy krem i będzie mniej roboty.
Kupiliśmy. Dwa kremy. Orzechowy i kokosowy.Wczoraj.
Po czym okazało się dziś, że owe kremy nadają się do jedzenia ze słoiczka, łychą! a nie do smarowania po waflach!!!
Ale ja się zawzięłam. I rozsmarowałam paskudztwo.
Nieważne, że sama się tym wysmarowałam bez mała od stóp do głów i po łokcie!!!
Że nie wspomnę JAK wygląda moja ślicznie wysprzątana kuchnia.
I teraz siedzę i tęsknię do młodości. I nie dlatego, że nie chcę być stara. Bo chcę.
Tęsknię, bo jak byłam młoda to się nie przejmowałam, że Romek lubi wafelki. A jeszcze żeby je tworzyć!!! Miał wybór: robił sam albo kupował.
A teraz?
Teraz to ja się zastanawiam czy ja Go tak kocham czy na starość mi odbija...

wtorek, 3 kwietnia 2012

Wieści z frontu. Pogodowego.

"Od przybytku głowa nie boli"
"Lepiej nosić niż prosić"
"parasol noś i przy pogodzie"
Nie, nie, to nie jest przegląd przysłów ludowych i popularnych powiedzonek.
To tylko wnioski z pewnych zachowań i przemyśleń.
Nauczona przykrym wczorajszym doświadczeniem, "ogaciłam się" dzisiejszego ranka bardzo starannie... Nie nałożyłam na siebie wszystkiego o czym wczoraj marzyłam. Jednak sporą część zasobów - owszem.
Wszak na termometrze tylko o jeden stopień więcej niż wczoraj. A wczoraj odczułam, że -15 jest!
Ale dziś:
po a) wiatr zdechł i z temperatury odczuwalnej wczoraj -15 zrobiło się dziś +10
po b) autobus przyjechał przed czasem i troszeczkę musiałam go gonić
po c) panu kierowcy musiało być bardzo zimno bo wnętrze autobusowe różniło się od łaźni parowej tylko tym, że nie posiadało pary.
Wysiadłam po podróży zgrzana jak ruda mysz...
No cóż, moje IQ nie nadąża.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Wiosennie

Poniedziałkowy poranek. Dzisiejszy. Na termometrze za oknem +4, do tego porywisty, północny wiatr, co daje temperaturę odczuwalną -15 (żeby było wszystko jasne: to moja "odczuwalność"!).
Do tego dodać około 25 minut oczekiwania na autobus - 10 minut "przed" (bo jakby przyjechał wcześniej) i 15 minut spóźnienia.
A ja się ubrałam nie według temperatury (+4 i wiatr) ani według kalendarza (kwiecień-plecień...).
Więc według czego???
Według słoneczka, które widziałam na własne, osobiste oczy przez jakieś 45 sekund o 6.50?
Według silnego, wewnętrznego przekonania, że jest wiosna i już?
W każdym razie stałam sobie na przystanku (w cienkiej, wiosennej kurteczce, a co!!!) i rozmyślałam o tych wszystkich czapkach, szalikach, rękawiczkach, nausznikach, bluzach z kapturem, zimowych kurtkach, które zalegają moją szafę. I które chętnie bym na siebie nałożyła...Wszystko na raz!!!
Konkluzja: moje IQ jest ściśle zależne od wysokości słupka rtęci w termometrze zaokiennym.

Już kiedyś miałam takie podejrzenia.
Dziś zyskałam pewność!