poniedziałek, 30 marca 2015

Przygody nasenne: "Jadłeś - nie śpij!"

Strasznie jestem spracowana, strasznie!
I nie ma to nic wspólnego z tym, że za chwilę Święta. Które to Święta są w porządnych domach okupione ciężkim sprzątaniem, ciężkimi zakupami tudzież ciężkim gotowaniem.
Mój dom porządny w tych aspektach nie jest:
Sprzątam, kiedy jest brudno, zakupy robię niewielkie, z gotowaniem też nie przesadzam. Wszak jest nas dwoje! A Romek jeszcze pół świątecznego czasu w pracy spędza...
Spracowałam się dziś nad ranem... śniąc głupoty.
Najpierw (we śnie, szczęśliwie) poszłam do Emilki z książkami dla Wojtusia. Ciężkie były te książki a droga daleka. Jakieś 1500 km. Ale dotarłam...
Okazało się, że Emilki nie ma.
No to udałam się do Paulinki. To już tylko jakieś 500 m.
Zadzwoniłam.
Wyjrzała Moja Córka przez okno i poinformowała mnie, że Emilka... pojechała do Polski.
A Ona nie ma teraz czasu się mną zajmować, bo ogląda "Pierwszą miłość".
No, cóż... wróciłam do Polski.
A na miejscu dowiedziałam się od Romka, że Emilki nie ma bo poszła zmienić Lusi imię. Znudziło im się Łucja..
I od teraz nasza Lusia będzie się nazywać Tarzanka
 Tarzanka-Emilia.

Obudziłam się zbulwersowana.
Zawsze myślałam, że to zbyt długie spanie daje takie efekty.
Tym razem nie spałam zbyt długo.
Ale wiem co zjadłam zamiast kolacji...
Nie polecam chipsów.
Chyba, że lubicie głupie sny!

czwartek, 26 marca 2015

Zostali

Pojawiają się w naszym życiu ludzie ... i znikają... A potem znów się pojawiają... I zostają!
I o tym będzie dziś.
Tak naprawdę, to dawno już miało o tym być.
Ale... no, zawsze coś, zawsze!
Może to dlatego, że choć temat już długooooo przerabiam, to nie jest on wystarczająco doskonały i wciąż zwlekam z publikacją...
Ale dziś się zawzięłam i wreszcie będzie.
Zawzięłam się wczoraj, prawdę mówiąc. Ale stresów za dużo miałam.
Dziś znów będzie o przyjaźni.
A to ważny temat dla mnie i musi być wycyzelowany, że tak powiem...
Cofam się teraz pamięcią do bardzo dawnych czasów:
Pierwsza klasa szkoły podstawowej.
Nowe otoczenie, Pani - oczywiście najpiękniejsza na świecie, dzieciaki w dużych ilościach (to były czasy kiedy w jednej klasie było 40-45 sztuk owych dzieciaków!) i ja- zagubiona kompletnie.
Taki był początek. Trudny dla mnie bardzo, bom nieśmiałym mocno dzieckiem była.
Ale dni mijały... Jakieś tam pierwsze bliższe kontakty się tworzyły.
 Ktoś był ważny, ktoś mniej...
Kogoś się bardziej lubiło, kogoś mniej...
I tu na scenę wchodzi ... sweterek.
Sweterek był granatowy, udziergany przez moją Mamusię. Nowiutki, zrobiony na cześć tego, że właśnie poszłam do szkoły.
Sweterek zgubiłam... nie wiedziałam kiedy, nie wiedziałam jak... Ba, nie wiedziałam nawet, że go zgubiłam.
Tylko któregoś razu, w szatni po lekcji w-f  zobaczyłam mój sweterek U dziewczynki, która zawsze była w centrum uwagi i robiła wiele hałasu... i od początku mocno mi tym imponowała.
Jak wspomniałam - nieśmiała byłam.
Grażynka nie. Grażynka hałasowała, śmiała się ciągle i wszędzie Jej było pełno.
No i miała mój granatowy sweterek.
Oczywiście nic Jej nie powiedziałam. Powiedziałam za to mojej Mamusia...A moja Mamusia poszła do Mamusi Grażynki...
I okazało się, że sweterek zgubiłam pod kioskiem, w którym Mamusia Grażynki pracowała.
A że gabarytami byłyśmy podobne, a Grażynkowa Mamusia nie miała pojęcia czyj to sweterek to ubierała w niego swoją córeczkę.
W tych czasach chodziliśmy w fartuszkach do szkoły, trzeba było lekcji w-f żeby zobaczyć co pod owym fartuszkiem mamy!
I tak się niejako poczęła zażyłość między nami. Nie przyjaźń, broń Boże!!! Spędzałyśmy ze sobą czas w szkole, także poza nią, ale raczej w umiarkowanym zakresie. Nie nadawałyśmy w tym czasie na tych samych falach.
Ja ciumol byłam. A Grażynka miała piórnik (bodaj czy nie drewniany). Którym to piórnikiem mnie  ... lała. Nie wiem dlaczego. Może Ją owa moja ciumolowatość denerwowała...
Ja też miałam drewniany piórnik (wszyscy mieli!), ale mnie służył do czegoś zgoła innego.
I tak spędziłyśmy 8 lat w szkole podstawowej. W tej samej klasie.
Nasza zażyłość nabrała cech ostrożnej przyjaźni...  Nie, nie z powodu piórnika. Raczej z powodu innego podejścia do życia i innych priorytetów. Niemniej jednak łączyło nas na tyle dużo, że lubiłyśmy ze sobą przebywać!
Potem przyszła szkoła średnia. Dla każdej z nas inna.I nasze drogi się rozeszły.Również z powodu przeprowadzki mojej rodziny.
Spotkałyśmy się po latach, kiedy ja miałam już męża i malutką córeczkę a Ona narzeczonego. (obiekt westchnień WSZYSTKICH dziewczyn w podstawówce!).
Ale następna moja przeprowadzka, tym razem na drugi koniec Polski, spowodowała, że wszelkie stare znajomości i przyjaźnie zostały zerwane.
I dopiero po wielu latach, kiedy powstała "Nasza klasa" - odnalazłyśmy się:
Jakieś spotkanie w większym gronie zaowocowało bliższymi kontaktami z Grażynką i Jej mężem.
Któremu, oczywiście, nie omieszkałam wyznać mojej do Niego miłości w wieku nastu lat. Przyjął to ze zrozumieniem :)
I teraz spotykamy się co jakiś czas...Średnio raz na 2 miesiące...
Wspominamy, gadamy, gadamy, gadamy... Cudne jest to, że we czwórkę!


A kiedy jest mi smutno - dzwonię do Grażynki  bo wiem, że najpierw się roześmieje a potem zacznie gadać!
A tematów do rozmowy mamy wiele:
wspaniałe dzieci
przecudowne wnuki
książki
Bóg
i wiele innych...
I pomyśleć, że ten piórnik mógł być traumą nie do przejścia...

Mam nadzieję, że to ten rodzaj przyjaźni, która się nie kończy!

środa, 25 marca 2015

Dywagacje o cieście. Też.

Od pewnego czasu tłucze mi się gdzieś "z tyłu głowy" myśl, że coś mam napisać. I to coś bardzo ważne jest.
I zawsze, kiedy już wreszcie sobie przypomnę owo coś, to pora taka mniej odpowiednia jest.
Dziś mi się znów przypomniało.
I pora, oczywiście, nieodpowiednia jest.
Ale postanowiłam, że nie będę czekać na odpowiedniejszą. Bo znowu coś mi przeszkodzi...
A poza tym, czy kiedykolwiek będzie odpowiednia...
Otóż muszę
mając na głowie:
 -niewykończony obiad: artykuły niezbędne do wykończenia jeszcze są w sklepie,
 -niedokończone sprzątanie,
-obrus do wyprasowania, który charakteryzuje się tym, że jest zrobiony z blachy i wyprasowanie go trwa całe wieki,
-ciasto do upieczenia i to już jest sport ekstremalny bo wychodzą mi tylko niektóre i z całą pewnością nie te, na których mi zależy
 napisać malutką notkę.
Goście przychodzą o 19.00, jest 12.45.
A więc... (wiem, wiem...)
Herbatka gotowa, wena twórcza jest ...
I
  zaczęły
             się
                 schody!
Czarna dziura w pamięci... wiem CO nie wiem JAK!
A z czarnej dziury wyłazi wstrętne poczucie obowiązku i roztacza przede mną wizje spalonego ciasta i nierozprasowanych zagnieceń na blaszanym obrusie...
Ale herbatka stoi i czeka...
No, to wypiję herbatkę.
I wezmę się za to, co powinnam... Wszak gościom się szacunek należy. I nie ich to wina, że robię wszystko, żeby tego ciasta nie piec.
Bo to o ten "kawałek" chodzi.
Pamiętacie z dzieciństwa jak się wszystko robiło byleby tylko nie siąść do książki? Znam przypadki, że niektórzy nawet pokój sprzątali...
Ale moi goście, szczęśliwie, życzliwi mi są i nawet jak im zaserwuję ciasto mniej udane, to nie będą się wzdragać z obrzydzeniem.
Wiem. Bo na Sylwestra się zawzięłam i zrobiłam. Takie sobie było. A Oni chwalili.
Bo miłość zakrywa mnóstwo grzechów.
Ja ich kocham i upiekę ciasto.
A Oni kochają mnie i zjedzą ów wypiek.



czwartek, 19 marca 2015

Będzie miło

Wstałam dziś bardzo bladym świtem... Jakaś 5.30 była na zegarze.
Ponieważ gościa mam za niedługo, postanowiłam na ową intencję ciasto upiec.
Mam nadzieję, że doceni. Wszak bardzo nieczęsto mi się zdarza piec ciasto. A już żeby o takiej porze!!!
Ale wstałam, pełna energii i dobrych pomysłów.
Ciasto jest proste dość (przez to moje ulubione - zawsze się udaje!).
Ale przepis - w czeluściach internetu. Czyli na blogu Emilki.
Znalazłam, a jakże.
I dowiedziałam się z niego, oprócz przepisu na przepis :) , że książka, z której ów przepis pochodzi stoi sobie na półce ... w moim mieszkaniu!
No, doprawdy!
Jeszcze pewnie, jak Emilka wstanie i to przeczyta, to się dowiem, że Ona mi to już mówiła nie raz.
Pewnie mówiła.
I pewnie nie raz.
Ale ja umiem tylko "od pieca".
Znaczy mam zakodowane, że "u Emilki na blogu" i żadna inna informacja w kwestii tego konkretnego przepisu na ciasto w moich szarych komórkach nie zamieszkuje. Ba, nawet nie próbuję jej tam wprowadzać!
-------------------
A żeby było śmieszniej, to zamiast robić coś pożytecznego (coś, cokolwiek, wszak mam remont w kuchni i wszystko spowija cudna mgiełka z kurzu kurzowego i z kurzu powstałego po cięciu, piłowaniu i robieniu różnych wzorków w blacie kuchennym...) siedzę sobie i od 6.00 czytam stare zapiski z Emilkowego bloga!
Wciąga mnie to nieziemsko.
Mój gość dostanie ciasto i kawkę. A na zwały kurzu niechaj miłosiernie przymknie oko.

ps. łazienkę posprzątałam w nocy!

poniedziałek, 9 marca 2015

Rozmiar nie jest ważny?



Nigdy nie byłam zbyt duża. Moje 48 cm po urodzeniu jakoś się nigdy nie zamieniło w 1,70 m. Zatrzymałam się na 1,58 m.
Jakoś sobie z tym radziłam... I nie czułam się źle.
Na początku edukacji szkolnej sadzano mnie w pierwszych (pierwszej) ławkach.
Potem doszła jeszcze wada wzroku i już całe życie siedziałam w pierwszych ławkach. I nie przestałam, to całkiem przyjemne jest.
Mikry wzrost nadrabiałam kokardą wielkości zeszytu wywiązywaną codziennie i starannie przez mamusię.
I tak minęły mi pierwsze lata życia...
A potem z kokardy wyrosłam... podrosłam i choć dalej należałam do "mniejszości", dalej nie czułam się z tym źle. A właściwie nie miało to żadnego znaczenia.
A potem pojawił się ON. I okazało się, że ma 1,83 m.
Mógł mnie nosić na rękach...
I wtedy zaczęły się schody:
Lustro powiesił tak, że stojąc na palcach widziałam czubek swojej głowy
Z szafek kuchennych do dziś wyciąga różne rzeczy bo ja nie sięgam
Na rękach mnie nie nosi.
Przestał jak odkryłam, że na wszystkich szafkach w rejonie sufitu ukrywa tak zwane "przydasie" (najczęściej to co wcześniej wyrzuciłam jako śmieć).
A kiedy pojawiły się moje Córki ukochane i osiągnęły stan nastoletni i wzrost dla tego stanu odpowiedni, to nigdy, przenigdy nie uwierzyły w moje 1,58 m. Nawet jak to na piśmie(czyli metrówce) widziały.
I to był moment, kiedy mój wzrost zaczął mieć znaczenie.
Bo choć dzieci miałam super-grzeczne, to jak miałabym na nie krzyczeć gdyby zaszła taka potrzeba? Pod górkę???
Życie mijało... pojawiły się wnuki... I któregoś dnia usłyszałam od Reli, że jestem "kieszonkowa" babcia.
A z Wojtusiem przeprowadziłam taki dialog:
Ja: kto jest duży?
W: tata, mama, dziadek, ja
Ja: jeszcze babcia.
W: BABCIA ? phi... babcia i Lusia mała.
No, tak... dodam, że duży Wojtuś miał wtedy 2 lata.

Od paru dni zauważyłam, że choć pas w samochodzie Romek dostosował tak, żeby mnie nie podduszał (chociaż odkąd mamy samochód, siedzę na poduszce, a on mi ciągle proponuje podkładkę taką, jak dla dzieci) - to on - ten pas- jest znów w złym miejscu. I znów poddusza.
Zauważyłam również, że spodnie mi się poniewierają po ziemi (nienawidzę przydługich spodni!).
A dziś nie zdołałam sięgnąć kubka z szafki. Za wysoko się okazało.

No, to wzięłam miarkę, Romka, krawędź szafy, Magdę...
I po starannym dokonaniu pomiarów, dwukrotnym z resztą, zawiadamiam niniejszym zainteresowanych, czyli przede wszystkim moje Córki, że ukradło mi 4 centymetry.
Życie mi ukradło!
Lepiej brzmi, że mu podarowałam...

I mierzę już tylko 1,54 m.

wtorek, 3 marca 2015

Wnuki

Odkąd dzieciaki wyjechały zrobiło się tak strasznie pusto, nudno, smutno, beznadziejnie, że położyłabym się i pospała do maja...
A tu żyć trzeba. I jakoś egzystować.
Po cudnych, pełnych atrakcji i niespodziewanych niespodzianek dniach z Relą, Lusią i ... dziećmi * szara rzeczywistość zaskrzeczała i... skrzeczy do tej pory.
Dlatego siedzę i na okrągło oglądam zdjęcia i filmy z wnukami...
I czasem sobie z Romkiem wspominamy:"a pamiętasz...?"
Czworo ich mam i każde inne... Wiem, wiem, to normalne.
Ale uwielbiam ich porównywać. Nie w sensie "które lepsze, mądrzejsze, piękniejsze".
Raczej wyszukiwać cech nader charakterystycznych dla każdego z nich.

- Rela ... Poza rankingiem. Wszak już dorosła i jedyne czym mnie tym razem zaskoczyła, to zgodą na fotografowanie. Bo nawet głupich min nie robiła. Co u Niej jest stanem naturalnym.

-Niko... Hm... taki Romek ... i taka Paulinka: bałagan w głowie, mnóstwo wiadomości, którymi musi, MUSI po prostu się podzielić.
A poza tym nadopiekuńczy. Ciągle się martwił, że Wojtek z Lusią skądś spadną, w coś wpadną, gdzieś przepadną... skądś wypadną...I tu się geny moje kłaniają: całe dzieciństwo tak spędziłam: martwiąc się o Maćka, mego brata.**

-Wojtek ... Najsłodszy na świeci malkontent. Teraz uroczy. Jak dorośnie, to Go żona bardzo będzie musiała kochać, bardzo.
Tu anegdotka:
Czekamy na basenie na Emilkę robiącą zakupy (okulary do pływania i kółka). Pokazuję Wojtusiowi przez okno baseny i mówię pełna entuzjazmu: "zobacz,zaraz tam pójdziemy i będziemy pływać i się bawić ".
A On na to: "za dużo wody..."

-Lusia ... Kierowniczka zamieszania po prostu. A raczej powinnam powiedzieć Dyrektorka zamieszania. Wie doskonale czego chce. I wie doskonale kiedy ma być wykonane to, czego chce.
Wielkie oczy, którymi patrzy tak, że choćby człowiek nie chciał, to i tak zrobi to co Lusia chce...
A jak nie, to się prześlicznie obraża. I tu już podobna wielce do swojej Mamusi, która robiła to równie wdzięcznie. I do tego musiała "na miękkim".

Przekochane One są!!!
Szkoda, że tak krótko i tak rzadko możemy spędzać ze sobą czas.
--------------------------------------------------------------
* według Lusi dzieci to Niko i Wojtek
**temperament i szybkość przemieszczania się Wojtek ma identyczną