środa, 29 września 2010

O miłości

W zamierzchłej przeszłości, kiedy byliśmy baaaaardzo młodzi a Moja Córka baaaaardzo mała zdarzało nam się (nawet często: tak raz na miesiąc) siadać wieczorkiem przy kuchennym stole (innego nie było - w pokoju funkcję stolika pełnił karton po telewizorze) , liczyć zasoby finansowe i dzielić je na "kupki".
Pewnie nie widzicie w tym nic dziwnego , w dzisiejszych, nie najłatwiejszych czasach to powszechne działania są. Że przychodzi dzień wypłaty i siadamy z ołówkiem i karteczką i liczymy. Jako, że wypłata na koncie w banku- więc wirtualna ( a czasem wirtualna z powodu wielkości) a co za tym idzie - "kupki "też wirtualne.
Czasy , o których mówię różniły się pod wieloma względami od dzisiejszych. To wydarzenie, które opisuję- również. Bo wypłata była wprawdzie w bardzo wirtualnej wielkości ale ten dzień kiedy dzieliliśmy ją na"kupki" to nie był dzień tuż po jej otrzymaniu ale raczej tuż przed. I bynajmniej nasze "kupki" nie nazywały się : czynsz, jedzenie, paliwo, nowe buty, rata kredytu,prąd...
One się w ogóle nie nazywały!!! To była rozmowa, która za każdym razem przebiegała tak samo. Cytuję z pamięci: "Do wypłaty jeszcze 3 dni, jeśli odłożymy kasę na pół chleba dziennie i litr mleka dla Paulinki, to wystarczy nam na nową Chmielewską".
Dwie "kupki": pół chleba i mleko na jednej i nowa książka na drugiej...
I starczało. Dodam, że nie mogliśmy czekać do wypłaty. Bo wtedy ludzie czytali. I książek nie starczało.
A Moja Córka chodziła na codziennie na spacer... do księgarni. Wchodziła, brała z lady książkę, otwierała, wsadzała do środka swój perkaty nosek i mówiła: "mamusiu, jak ona cudownie pachnie".
I w związku z powyższym- ponieważ Mój Mąż otrzymał wczoraj pożyczkę a ja kilka dni wcześniej(od Moich Córek) listę lektur niezbędnych im do życia, i ponieważ- w/w pożyczka okazała się kompatybilna z ową listą - udaliśmy się w najpiękniejsze rejony świata, czyli do księgarni...
W wiadomym celu.
Informuję : książki pachną tak samo pięknie jak w tamtych czasach.
Nie musimy realizować kupki "mleko dla Paulinki".
Pozostała nam jedna: ten chleb, z którego Mój Mąż nie chce zrezygnować.
A właściwie dwie...Bo jeszcze "kupka" książek, na które zamieniliśmy bilety Narodowego Banku Polskiego jako niewiele warte i mało przydatne.
I ja teraz będę siedzieć i się napawać.
Zapachem nowych książek. I pożywiać strawą duchową z tychże. Zanim je oddam prawowitym ich właścicielkom - czyli Moim Córkom!

wtorek, 21 września 2010

Nocne igraszki...

Kiedy już noc zapadła, obejrzeliśmy wszystko, co było do obejrzenia, zjedliśmy wszystko, co było do zjedzenia, omówiliśmy wszystko, co było do omówienia - należałoby się udać do łóżka...
Coś mnie jednak podkusiło i przed wyłączeniem komputera postanowiłam jeszcze zerknąć w jego zasoby. I znalazłam... Test na inteligencję. A właściwie testy dwa...
Co dziwne...Dotąd słyszałam zawsze o podziale na inteligencję wrodzoną i nabytą... Wczoraj się okazało, że jest jeszcze numeryczna i językowa i wizualna i ruchowa i interpersonalna i intrapersonalna...i wiele wiele innych...
Mnie najbardziej zainteresowała inteligencja przestrzenna.
Ponieważ nigdy w życiu nikt (ja sama również) nie sprawdzał stanu mojej inteligencji natomiast skądinąd wiem, że co jakiś czas na tzw. badaniach okresowych w zakładzie pracy Mojego Męża sprawdzają jak się tępi inteligencja, postanowiłam Go zaprosić do kompa w celu wykonania testu. Dał się namówić. Ja miałam być tylko obserwatorem... Ale to strasznie trudno się nie wtrącać. No więc się wtrącałam.Wypełniliśmy ankietę, szczerze i uczciwie odpowiadając na pytania o wiek, płeć, wykształcenie...itd... I wspólnymi siłami rozwiązaliśmy test. Na inteligencję przestrzenną. Na 20 możliwych zdobyliśmy 3 punkty. Co nam dało w przeliczeniu IQ 88. Do podziału. "Na łebka" przypada 44. Znaczy: inteligencja buraczka ćwikłowego tudzież rzodkiewki.
Hmm... Szczerze mówiąc wynik nas nie zadowolił i postanowiliśmy przeć dalej. Więc najpierw powtórzyliśmy test starając się usilnie zaznaczać prawidłowe odpowiedzi... I tu Mój Mąż okazał się rewelacyjny : 20 punktów na 20 możliwych i IQ powyżej 160.
Wniosek: może z inteligencją nie najlepiej u Niego ale pamięć rewelacyjna!!!
Następnie pokusiliśmy się o rozwiązanie następnego testu . A był to test na inteligencję numeryczną. Wpierw ankieta, z której wynikało, że jesteśmy kobietą w wieku 35 lat z dużego miasta, z wyższym wykształceniem.
A ponieważ po a) było późno, po b) to były głównie zadanka z matematyki, po c) i tak już nakłamaliśmy w ankiecie więc odpowiedzi udzielaliśmy na "chybił-trafił".
Ja udzielałam, bo Romek się trochę burzył!
I cóż się okazało? wynik: 17 punktów! co daje IQ 145>
No, zachwyciłam się!!!
Napisali mi jeszcze, że jak skończyłam 16 lat, to się mam z Mensą skontaktować.
Wybrałam kontakt z poduszką.
Dziś skłaniam się bardziej do wyniku IQ rzodkiewki. Bo myślę, że gdybym miała wyższe
to inaczej bym ten wczorajszy czas wykorzystała!

poniedziałek, 20 września 2010

Kipi kasza, kipi groch...

Zostałam otruta!!!
Uczynił to Mój własny osobisty Mąż serwując mi na kolację sałatkę z brokuła.
I na moje żale odpowiedział, że sama go (tego brokuła) kupiłam i do domu przyniosłam.
Tak. Ale ja Mu grzybów, które sam nazbierał i do domu przyniósł NIE UGOTOWAŁAM!!!
Truł się nimi samodzielnie zjadając samodzielnie przyrządzoną jajecznicę z grzybami. O!

P.S. Odkryłam czemu nie lubię brokułów. I, dokonawszy tego odkrycia - znienawidziłam je!
Otóż: ugotowane brokuły dają takie doznania smakowe, jak zmora mojego dzieciństwa: ohydna, wstrętna, paskudna, obrzydliwa KASZA MANNA.

sobota, 11 września 2010

Grunt to wsparcie

Rozmawiam z Moją Starszą Córką o sukience, którą sobie chciała kupić i której sobie nie kupiła bo wyglądała w niej "jakby się wybierała na dożynki". I "dlaczego Emilka w niej dobrze wygląda".
Pocieszam Ją, że każdemu co innego pasuje i żeby się za bardzo nie przejmowała, bo na przykład ja chciałabym sobie kupić kapelusz i nie mogę...
A Mój Mąż na to: "kupić możesz, tylko go nie noś".
Bardzo się poczułam dowartościowana! Naprawdę.

piątek, 10 września 2010

23... 24... 1... 2... 3... 4... 5... a potem już się śpi jak niemowlę !
Chociaż mam nadzieję, że niemowlakom nie śnią się takie bzdety jak mnie.

sobota, 4 września 2010

Tajemniczy Don Pedro.

Przedwczoraj zrobiłam na obiad klopsiki w sosie pomidorowym. Z makaronem. Ponieważ klopsików była jakaś zastraszająca ilość - zostały "na jutro" czyli na wczoraj. Żeby nie było zbyt nudno (że niby codziennie taki sam obiad) - ugotowałam wczoraj do klopsików ryż...Zjedliśmy... Po obiadku Mój Mąż stwierdził: "nie lubię sosu pomidorowego".
To zdarzenie miało miejsce wczoraj około godziny 17.00!!! Nie podniosłam się po tym ciosie do tej chwili. I nie wiem czy się kiedykolwiek podniosę.
Dlaczego??? Znamy się 37 lat. Mieszkamy pod jednym dachem 35 lat. I ja się dziś (znaczy wczoraj!) po tylu latach dowiaduję, że On nie lubi sosu pomidorowego!!!
Czego jeszcze nie wiem o Moim Mężu??? Co jeszcze przede mną ukrywa???
A jeśli On wcale nie jest tym, za kogo się podaje? Może, zamiast za spokojnego, zrównoważonego flegmatyka, którego podstawowym celem w życiu było osiągnięcie świętego spokoju, wyszłam za bezwzględnego terrorystę, który się z nieznanych mi powodów tyle lat maskował???
Nie wiem. Będę Go obserwować.
W każdym razie sosu pomidorowego już w życiu nie ugotuję!!! Jeszcze mi życie miłe.