sobota, 24 września 2016

Kuchnia... kuchnia...

Jesień nadeszła. Podobno złota polska. Nie wiem... ograniczam wychodzenie z domu do absolutnego minimum. To znaczy jakieś 50 metrów do samochodu, jak w lodówce pustki a Romek chce jeść.
Nie rozumiem tej Jego potrzeby... Ale dawno już doszłam do wniosku, że inni mężowie mają gorsze wady.
I się cieszę.
Romek, żeby nie było, niekłopotliwy w karmieniu jest zupełnie. Ma kilka ulubionych potraw. I, szczerze mówiąc, mogłabym je "na okrągło" gotować:
Nieśmiertelne jajko sadzone z ziemniakami, barszcz ukraiński, fasolka po bretońsku, kasza gryczana, makaron z kiełbasą...
Usilnie myślę co jeszcze... No, i musiałabym dodać zupkę chińską. Która mnie bezapelacyjnie kojarzy się z laską dynamitu i nie wiem jak to można jeść. Ale może laskę dynamitu trudniej pogryźć niż makaron w zupce chińskiej. A i popić nie ma czym (tego dynamitu). ;)
W każdym razie nie przemęczam się gotując Mu te wyszukane potrawy.
Tym bardziej, że Romek kocha wszelkie okazje i często z nich korzysta.
Taką okazją dla Niego jest możliwość "upolowania" tak zwanych okrawków albo inaczej czegoś, co się nazywa "bigosowe"
Nie potrafi sobie nigdy odmówić kupienia takiej paczuszki. I leży potem toto w zamrażalniku. I czeka na Romka ulubiony makaron, kaszę czy cokolwiek innego.
Nie zabraniam, wszak nie jest to drogie, wędliny za to naprawdę delikatesowe, tyle, że się na kanapki na kwalifikują.
Dwa ma tylko warunki do spełnienia: nie kupować za każdym razem jak zobaczy w sklepie i pokroić to na odpowiednie odcinki.
Pierwszy warunek spełnia ze łzami w oczach: ("widziałaś, jakie piękne, widziałaś? sama wędzonka!").
Drugi za to z pieśnią na ustach.Siedzi i wycina zgrabne sześcianiki...
Jako, że jesień nadeszła (co na samym początku zaznaczyłam) i zrobiło się chłodno, postanowiłam jajko sadzone zamienić na coś bardziej treściwego, jednocześnie ograniczając możliwości jedzenia zupek chińskich. Którymi się Romek z lubością rozgrzewa...
Fasola, wędlina, przecier pomidorowy i różne inne... Tak, tak! fasolka po bretońsku.
Fasolę ugotowałam. sięgam do zamrażalnika i wyciągam zamarznięte w jeden wielki kawał okrawki. NIEPOKROJONE. wielkości rozpłaszczonych (nie za bardzo) piłeczek tenisowych.
Ręce mi opadły ...
Pytam dlaczego nie pokroił. Retoryczne to pytanie. Wszak nie pamięta. Pytam (znowu retorycznie) co ja mam teraz z tym zrobić.
A On na to, żebym wrzuciła w całości to się rozgotuje. "Bo kiedyś to wrzucali całego niedźwiedzia do gara. Nie mieli takich dużych noży, żeby pokroić!"
No i fajnie. Tyle, że porcji fasolki jest jakieś 7-8. A rozpłaszczonych piłeczek 4!
A miało być tak pięknie: bez wysiłku i brudzenia rąk...
Rozmroziłam i pokroiłam.
Chyba muszę Go kochać...












poniedziałek, 12 września 2016

Historia pewnej drukarki

Przez całe nasze wspólne życie (Romka i moje) każda rzecz kupiona do domu, taka która charakteryzowała się jakimś defektem, służyła nam dłuuuuugo i intensywnie. Nie psuła się, nie wymagała jakiś specjalnych zabiegów. Służyła do końca dni swoich i z satysfakcją odchodziła na emeryturę. Nigdy nie korzystaliśmy z fachowców od naprawiania owych sprzętów. Bo wiadomo było, że jak się popsuło - to już nie ma co naprawiać.
I nagle - coś się popsuło...
Zaczęliśmy kupować rzeczy nie posiadające żadnych ułomności. I owe rzeczy, po zadomowieniu się u nas, doznawały po krótkim użyciu jakiś dziwnych zachowań.
A to radyjko służące mi do słuchania li i tylko muzyki przestało ową muzykę z płyt odtwarzać, jąkając się niemiłosiernie przy próbach używania...
A to nowiutka nawigacja Romka wpadała w stupor i tępo pokazywała jedną jedyną drogę niekompatybilną z tą, której potrzebowaliśmy...
Nosiliśmy do naprawy... cierpliwie czekaliśmy i znosiliśmy wszelkie zwodzenia... odbieraliśmy wreszcie po to tylko żeby się przekonać, że nic się w naszych kontaktach z podobno naprawionym sprzętem, nie zmieniło.
Aż przyszedł dzień, w którym postanowiliśmy kupić nową drukarkę.

Stara po a) mocno była wysłużona (wszak odziedziczona po zięciu), po b) wzbudzała w Romku takie uczucia, że jak nadchodził czas jej używania - On zaczynał nadużywać.
Nie, nie alkoholu.  Tak zwanych "brukowanych " ;) wyrazów. Oraz mojej cierpliwości.
Dodam jeszcze, że korzystaliśmy przez pewien czas z uprzejmości innej drukarki i jej Właściciela. Ale na dłuższą metę było to kłopotliwe. Dla mnie przede wszystkim.
Jak postanowiliśmy - tak uczyniliśmy.
Udaliśmy się do sklepu , który ma ptaszka w logo. Drukarka była. A jakże. Z wyglądu miła dla oka, z ceny miła dla portfela, z cech niezbędnych drukarkom - laserowa (czyli tusz nie wyschnie, bo go nie ma i Romek nie będzie nadużywał...).
No ideał po prostu, nie drukarka.I do tego - jedyna taka!
I jeszcze pan, który również przyszedł był po drukarkę, stwierdził, że on się jeszcze nie zdecydował, więc:"bierzcie państwo, ja jeszcze pomyślę."
No wzięliśmy. Przywieźliśmy do domu. Uprzedziłam Romka, że ma ją natychmiast sprawdzić bo jak nie zadziała - oddajemy.
Sprawdził następnego dnia. Nie zadziałała. Konsultował się przez parę godzin z Właścicielem uprzejmej drukarki... Nie doszli do niczego.
Romek uparcie próbował namówić ją do współpracy...
Zadziałała. Połowicznie. Drukowała owszem. Ale za pomocą dłoni można było zetrzeć to co nadrukowała i mieć znowu papier zdatny do dalszego użytku.
Nie o to nam szło.
Tym bardziej, że paczki trzeba było Emilce wysłać . Sprawa pilna dość i nie uśmiechało mi się szukać ich po Europie jak się list przewozowy zetrze.
Po wielu próbach jednakże Romek stwierdził, że działa i nie będzie jej oddawał. Jak powiedział, tak zrobił. W sobotę po zapakowaniu paczek, opłaceniu co tam było do opłacenia, zabrał się za drukowanie niezbędnych paczce dokumentów.
Nie zadziałało. To znaczy - zadziałało połowicznie.
W piątek minął bezpieczny termin oddania drukarki (trzeci dzień od zakupu).
I dowiedziałam się, że to ja (JA) stwierdziłam, że drukarka jest dobra.
Na pozostałe godziny soboty spuszczę litościwie zasłonę milczenia.
Wieczorem opowiedziałam Emilce o perypetiach drukarkowych kładąc duży nacisk na wszelkie tortury jakie wymyśliłam... :(
A w niedzielę rano  poprosiłam o pomoc Pewną Osobę (uwielbiam ten termin!) o pomoc. Pomoc otrzymała w postaci namiarów na paragraf  Kodeksu Cywilnego, na który mam się powołać (Romek ma się powołać!) zwracając drukarkę.
Uzbrojeni w numer paragrafu, postanowiliśmy ów wydrukować - aby mieć się czym podeprzeć.
Romek przyniósł z piwnicy karton-opakowanie drukarki.
Wyjął drukarkę z szuflady.
Włączył komputer.
Podłączył drukarkę.
Wydrukował artykuł 560 Kodeksu Cywilnego.
Pięknie!
Czyściutko!
Wyraźnie!
Wystraszyła się, czy co??????
Otóż nie...
Jest tam taka malutka dźwignia, o której instrukcja pisze (a raczej - rysuje, bo to instrukcja obrazkowa jest!) "opuścić". Romek dziś zapomniał opuścić!!!
I teraz się zastanawiam:
Czy my pisma obrazkowego nie rozumiemy.
Czy twórcy instrukcji nie byli precyzyjni.
Czy może nam się trafiła indywidualistka.

Najważniejsze, że drukuje!
Feler ma - będzie służyć do końca. :):):)







wtorek, 6 września 2016

Sto pociech... czyli moje wakacje

Wakacje się skończyły, czas na podsumowanie...

Moje wakacje trwały od lutego, kiedy to Relusia nas odwiedziła, SAMA, i mogłam się Nią nacieszyć nie dzieląc czasu między pozostałych Moich Ukochanych, poprzez maj-czerwiec, kiedy był tu Niko - także SAM, aż do sierpnia z Wojtusiem i Łusią.
I w związku z tą ostatnią wizytą nasunęło mi się parę spostrzeżeń, które to spostrzeżenia zapisuję ku pamięci... Przede wszystkim swojej.
Póki dzieci (i wnuki potem) małe, dzieje się mnóstwo fajnych rzeczy: siedzi, raczkuje, chodzi, zaczyna mówić, wymądrza się, czasem pyskuje... jest nieustanny RUCH.
A potem nagle (zawsze nagle to się dzieje) jest już dorosłe i zostaję tylko wspomnienia jak: siadało, raczkowało, zaczynało mówić, wymądrzało się, czasami pyskowało...
Nie inaczej się dzieje w tym konkretnym przypadku.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Bo Rela jest już dorosła. I nieinfantylna. I raczej nie mogę cytować tu (ani nigdzie indziej) Jej wypowiedzi. Bo wtedy ja bym się infantylna okazała!
Wszak dorośli są poważni i głupot nie gadają. To i z cytowaniem bywają problemy. Chyba, że to Romek jest, On nam zawsze rozrywki słownej dostarcza...
----------------------------------------------------------------------------------------------------------

Z kolei Niko: Mądry, ciekawy świata człowiek, który każdą  rozmowę ze mną zaczynał od: "babciu, czy wiesz, że..." i podawał mi informacje i ciekawostki, których nie znałam. A nawet jeśli  znałam, to i tak musiałam wysłuchać.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------

I w ten sposób zostały Wojtek i Łusia. I moja świadomość, że i Ich już zbyt długo cytować nie będę...
Zatem korzystam, póki jeszcze czas!!!
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Uprzejmie:
Łusia czesze lalkę.
Ł: Wojtek, taka fryzura?
W: bardzo ładna, Lusiu.
Ł: dziękuję, Wojtek!
Wersal po prostu.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Solidni:
Wychodzimy na zakupy. Przed domem zauważyłam, że nie mam portfela. Cofam się do mieszkania a Ich proszę żeby poczekały na ławeczce.Wracam po chwili i chwalę, że grzecznie czekały. Na to słyszę od Wojtusia: "mogłaś na nas liczyć".
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
O skarpetkach i dziecięcej logice:
Dzieci nie używają kapci, w chłodne poranki tę rolę pełnią skarpetki.
Pytam któregoś poranka: "dlaczego wy nie macie skarpetek?" i słyszę od Wojtka: "bo się obudziliśmy bez skarpetek".
Łusia do Emilki: " Daj skarpetki bo mam gołe nogi, tam na dole"
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
O modlitwie:
Wojtek się modli, dziekująć Panu Bogu za:
-mamusię
-tatusia
-siostrę
-ciocię
-wujka
-Relę
-Nika
-dziadka
-babcię
Przy ostatniej pozycji odwraca się do mnie z błyskiem w oku i mówi: "wciągnąłem cię do  rodziny!"

 Któregoś wieczoru, baaardzo zmęczony Wojtuś "zawiesza" się co chwile przy modlitwie, czekamy obie z Łusią cierpliwie... Ale widzę, że i Ona "odlatuje" więc w którymś momencie, po długiej ciszy, mówię "amen".
I słyszę ożywiony głos Wojtusia: "O nie, jeszcze nie było proszenia!"
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
U krawcowej:
Poszliśmy do Cioci Justyny uszyć sukienkę dla Łusi.
Ciocia obejrzała materiał, wymierzyła klientkę, narysowało projekt i pokazuje nam rysunek;
Wojtek: "właśnie taka sukienkę chciałem dla Lusi."
Łusia: " nie chcę z falbankami, chcę gładką, jak tatuś mnie głaszcze!"
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Samokrytyka
Łusia wstała lewą nogą, była dla mnie niesympatyczna i nie chciała mnie przeprosić.
Dziadek (nie wiedząc o problemie, )mówi do Niej: "Lusiu, jak ty pięknie wyglądasz".
Łusia: "ale jestem niemiła."
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Bawimy się. Łusia posiada niezwykłą umiejętność dotykania językiem do nosa. Co też z radością i duma demonstruje. W pewnym momencie mówi: "nie mogę wyciągać języka bo mnie oczy od tego bolą"
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I na konie:
Dziadek Romek!
Wojtek je jabłko na leżąco. Proszę Go żeby usiadł bo się zadławi. Pytam, czy pamięta bajkę o Królewnie Śnieżce, jak ugryzła jabłko i potem usnęła na długo.
A Dziadek komentuje:dobrze, że zła królowa dała dużo konserwantów, to się Śnieżka nie psuła w oczekiwaniu na Księcia."

------------------
Tyle wspomnień...
Teraz odliczam czas do następnych wakacji... Które zaczną się już w styczniu!