czwartek, 31 grudnia 2015

Rozliczenie

Taki PIT.
Z tym, że w moim prywatnym Urzędzie Skarbowym. (Od skarbów, które posiadam.)
Rozliczenie dwuczęściowe to będzie.

Część pierwsza: realizacja marzeń (marzenia owe zawarłam tu: http://m-mummy.blogspot.com/2015/01/postanowienia-noworoczne.html
I tak:
-Porwałam Relę tylko na kilka godzin. Ale to był dobry czas. Mam nadzieję, że dla Niej również
-Zdecydowanie więcej czasu poświęcam przyjaciołom
-Częściej mówię ludziom miłe rzeczy (tym nie-najbliższym szczególnie!). Okazało się to być nie takie znów trudne, jak myślałam...
-Albania zaliczona: dla mnie najpiękniejsze miejsce na kuli ziemskiej. Reszta czeka w kolejce
-W lustro patrzę bez wstydu. I niechaj tak zostanie
-Nietoperzem bywam. Ale w moim odczuciu niezbyt czesto. Da się ze mną wytrzymać.
-Nie zapomniałam, że byłam dzieckiem. Tego akurat nigdy nie zapomnę!
-Dwie książki dziennie (raczej na dobę) udaje mi się przeczytać. Czasem niestety
-Nie udało mi się odwiedzać Dzieci raz w miesiącu na 2 dni - ale nie mam złudzeń: nie da się.
-Nie udało mi się umówić z Rafałem na kawę. A tak byłam pewna,że się da!
-Nie polubię zimy.
-Nie wezmę też wszystkich Wnuków na wakacje.
 Nie wezmę Ich razem. Raczej partiami.

Pierwsza część mego rozliczenia wyszła całkiem nieźle. Na plus.

Część druga:
To będzie chwila prawdy! Wszystkie plusy i minusy.
Zacznę od minusów...
Potem sobie humor poprawię plusami.
-zdecydowanie mniej kasy (dzięki ukochana Jastrzębska Spółko!)
-coraz wyższe schody
-spadek, którego odrzucenie przeciąga się w czasie i który generuje zbyt wysokie koszty
-postępujący reumatyzm (on już postępuje parę ładnych lat, ale ostatnio jakby szybciej...)
-postępujące lenistwo i brak motywacji żeby się ruszać
I najgorsze:
-głupi pomysł obdarowania pod choinkę kasą zamiast kupienia prezentów i wysłania paczki - jak co roku.
Ale Emilka mówi, że nie ma się co użalać tylko trzeba szukać rozwiązań. To poszukam.

A tymczasem plusy:
-około dwóch miesięcy ( na dwanaście) spędziłam z Wnukami
-zima nie dała mi się we znaki bo mi pobyt Moich Ukochanych (w lutym!) rozgrzewał serce
-dłuuuuuugie, ciepłe lato przedłużone jeszcze urlopem w Albanii
-mimo mniejszych przychodów i kosztów "spadkowych" - żadnych problemów finansowych
-dwójka uroczych Wnucząt, które spadły nam z nieba
-wypróbowani przyjaciele
-zdrowie (mimo pewnych niedomagań)
-wspaniały kościóL
-Romek jakoś mniej mi depcze po tym jedynym nerwie, który mi został :)
-no i te wszystkie marzenia, które udało mi się zrealizować.
Mam za co Panu Bogu dziękować.
I z całego serca dziękuję!!!

Teraz tylko poszukać rozwiązań. I zrealizować marzenia, których nie zdołałam w 2015!!!


wtorek, 22 grudnia 2015

Myślę

Były takie Święta Bożego Narodzenia, kiedy nasze autko zażyczyło sobie prezentu. Akumulatora dokładnie. W samą wigilię dokładnie. I dostało.
W tym roku prezentu zażyczył sobie prawnik, który ma doprowadzić rodzinną naszą sprawę spadkową do finiszu. Honorarium dokładnie. Wprawdzie nie w sama wigilię... Ale dostał.
I na kanwie owego wydarzenia nasunęły mi się takie otóż przemyślenia:
Jest spadek. Same długi. I nikt nie wie jak duże. Wszyscy zainteresowani już się go szczęśliwie pozbyli. Poszło łatwo.
 Zostały tylko nasze wnuki.
I "łatwo" się skończyło.
Zaczęły się schody, góry i wertepy nie do przebycia.
Mądre i mniej mądre rady znajomych, gdybanie i przypuszczanie "co lepiej uczynić" ...
Takie tam różne...
W każdym razie wreszcie zrobiliśmy to, od czego należało zacząć: poszliśmy do prawnika.
Sprawa w dobrych rękach i pewność, że teraz to się już naprawdę skończy pozytywnie.
Ale jak wspomniałam na początku: trzeba zapłacić. A jeśli kasy nie ma - to trzeba pożyczyć.
No to poszliśmy pożyczać.
I pożyczyli bez problemów.
I właśnie, w trakcie tego pożyczania, nasunęły mi się owe przemyślenia...
Bank, jak bank - żyje między innymi z pożyczania kasy takim, co nie mają nic na kupce. Ale również z tego, ze różni ludzie mają w nim konta swoje.
To akurat jest nasza sytuacja: konto, na które co miesiąc wpływa Romka wynagrodzenie... i wypływa. Znaczy: drożne jest ! ;)
Któregoś dnia postanowiliśmy, że i ja zostanę właścicielem wyżej wymienionego konta. Wprawdzie wpływy mam zerowe ale bardzo dzielnie i z poświęceniem się przykładam do wypływów.
Jak wymyśliliśmy, tak zrobiliśmy. I od pewnego czasu jest nas dwoje do wszelkich na tym koncie działań.
A kiedy wczoraj poszliśmy pożyczać - pani, która się tym zajmowała nawet się o mnie nie zająknęła.
Gdyby Romek chciał pożyczyć maksymalną kwotę - pewnie też by dostał bez problemów, bez mojej zgody, bez mego podpisu.
I tak sobie myślę (na kanwie spadku):
Dwoje ludzi. Młodych. Zakochanych i ufających sobie bezgranicznie zakłada konto. Jedno, wspólne konto. Biorą kredyty, spłacają, biorą następne... Żyją jak przeciętni obywatele... A po np.15 latach się rozchodzą. I jedno z nich zapomniało, że jest współwłaścicielem. Bo nigdy nie było do niczego potrzebne przy kolejnym kredycie (zgoda, podpis itp). A teraz musi płacić długi tego drugiego....
A co jak się nie zorientuje do ostatniej chwili i zostawi taki spadek dzieciom i wnukom?
--------------------------------------
A najgorsze, że wczoraj tak strasznie lało i wiało, a ja całkiem, ale to całkiem niepotrzebnie z domu wyszłam !!!



poniedziałek, 14 grudnia 2015

Aaa ... kotki dwa...

Odkąd pamiętam - zawsze lubiłam spać. I nadużywałam tego ile się dało.
Ni mniej ni więcej potrzebowałam 11 godzin nieprzerwanego snu żeby czuć się wypoczęta.
Potem się okazało, że moje ciśnienie to 85/60 i żeby żyć muszę spać.
Albo pić kawę.
Kawy jeszcze wtedy nie używałam. Zostawało spanie.
Jakoś sobie radziłam, Romek też z wiecznie śpiącą żoną...Paulinka, póki była mała, potrzebowała tylko jedzenia i żeby jej nikt nie przeszkadzał. W spaniu.
Do czasu aż sobie Emilkę urodziłam. Ona na odmianę nie jadła i nie spała. O 4.30 budziła się w towarzyskim nastroju, skora do zabawy.
Tak spędziłyśmy pierwsze 2 lataJjej życia. Cud, że nie umarłam z niewyspania.
Ale przeżyłam i potem już było tylko lepiej: rzeczone 11 godzin w nocy i drzemka poobiednia dawała ten komfort, który był mi niezbędny do normalnej egzystencji.
Potem zaczęłam się posiłkować kawą...
I życie płynęło.
Patrzyłam na moich Rodziców: wspólne mieli drzemki poobiednie. A poza tym - całkiem inaczej spali. Mamusia - dużo i w każdych warunkach. Tatuś - niewiele i byle odgłos go budził.
Jednocześnie On wstawał w środku nocy, o 5.00 nad ranem i czytał gazetę a Ona na Niego krzyczała, że szeleści i budzi porządnych ludzi. I kiedy On tłumaczył, że starzy ludzie nie potrzebują tyle snu, Ona mówiła, że to nie starzy tylko głupi ludzie. Bo Ona jest stara i potrzebuje!
Dodam tylko, że mieli wtedy około sześćdziesiątki!
Ja sobie to wypośrodkowałam i spałam dużo ale musiałam mieć cicho, ciemno i ciepło. I szeleścić też nie można było.
Biedna moja rodzina...
Ale po latach tłustych przychodzą lata chude.
Na mnie też przyszły.
Przez jakieś cztery lata spałam po 2-3 godziny dziennie. Bezsenność mnie wykańczała.
Ale jedna rzetelna modlitwa spowodowała, że wszystko się wyprostowało: spałam normalnie.
Już ani 11 godzin, ani 2.
Jakiś czas.
A teraz budzę się o jakiejś barbarzyńskiej porze... Wyspana. Wypoczęta. I mam bardzo długi dzień.
Ale dziś to już przeszłam samą siebie: po czterech godzinach nieprzerwanego ;) snu wstałam i zrobiłam sobie i Romkowi kawkę.
On też już wstał. A ponieważ miał jeszcze godzinę przed pracą - spędziliśmy miły poranek (hm... poranek ! o 3.00 w nocy?) na rozmowie przy kawce. :)
No, jak tak dalej pójdzie, to się Romek doczeka, że zacznę robić coś, czego nigdy w naszym 40-letnim związku nie zrobiłam: śniadanie do pracy!
Nawet Mu to dziś zaproponowałam.
Nie chciał.
Może nie wierzy, że potrafię...

niedziela, 13 grudnia 2015

Rubinowo

Najpierw była wielka , potajemna i platoniczna miłość... (jakieś 50 lat temu :)) - to ja. I zero zainteresowania. Wszak miałam jakieś 10 lat a On był dorosły i nie wiedział o moim istnieniu.

Potem - bardzo potem - Jego zainteresowanie i moje niedowierzanie ... (bo On był taaaaki piękny a ja "szara mysza"...)

Potem pierwszy wspólny Sylwester spędzony na stołku w kuchni bo w pokoju tłok i nie dało się pogadać...

Potem studniówka, która miała się być celem samym w sobie a stała się początkiem czegoś ... długiego...

Potem pierścionek zrobiony ze srebrnego kuchennego noża... I ta pewność, że chcemy spędzić razem życie.



Dwa lata "siedzenia" (zamiast "chodzenia") ze sobą.
Głównie w moim pokoju. Ale często w pokoju moich rodziców.
Romek w ogóle dużo czasu spędzał z nimi. Szczególnie z Mamusią.
Do dziś mi wypomina, że teściową sobie zdążył wychować ale zabrakło mu czasu na żonę.
Ale czy to moja wina ???

A potem już był ślub:

**


I zaczął się

nasz prywatny STAN WOJENNY: 13 grudnia 1975*

No, bo tak:
Ja - choleryk z całym dobrodziejstwem inwentarza, On 120-procentowy flegmatyk (z nadciśnieniem hihi)
Ja się kłócę i beczę o byle co. Romek powłóczy nogami w niemych protestach.
Ja mam głowę pełną wciąż nowych pomysłów. Romek żyje tu i teraz i nie interesuje Go nadmiernie jutro.
Ja wiecznie czymś się przejmuję. On wyznaje zasadę, że jakoś to będzie.
Czytamy inne książki, oglądamy inne programy w telewizji. Mamy zgoła inne poglądy na każdą sprawę w życiu.
Raz z górki, raz pod górkę. Rzadko kiedy po płaskim.
Ciągłe problemy finansowe - to pod górkę.
Ostatnie pieniążki wydane na książkę - to z górki.
Ale nigdy, NIGDY, konfliktów z powodu pieniędzy. I to jest ten płaski kawałek!
Ja lubię gotować. Romek lubi jeść. Na szczęście to, co mu ugotuję.
Ja lubię być wśród ludzi, Romek preferuje swój fotel.
Ja lubię jak się coś dzieje, On woli święty spokój.
Ja przez lata chodziłam za nim  po domu i gasiłam światła aż się nauczyłam i sama zostawiam włączone. Teraz chodzę i zamykam za nim drzwi i szuflady. (Jedyne drzwi, które zamyka to te od ubikacji. ;) )
Ja pamiętam o wszystkim, Romek zapomina jeszcze zanim sobie cokolwiek przyswoi.
Ja gadam, On milczy.
Już dawno doszliśmy do wniosku, że najlepiej wychodzą nam dzieci, przestawianie mebli i pakowanie (walizek, kartonów, samochodów podróżnych i przeprowadzkowych).
W każdym aspekcie się różnimy. W każdym !!!
Ale jest coś, co nas łączy:
Świadomość, że mamy dwie wspaniałe Córki. Tyleż samo super-Zięciów.
I czworo cudownych, genialnych, pięknych wnucząt.!
-----------------------------------------------------------------------------------------

Acha! i jeszcze klucze do tych samych drzwi :) :) :)


--------------------------------------------------------------------------
* "ONI" się podpięli po sześciu latach 13 grudnia 1981.

**
 I w ogóle się nie zmieniliśmy przez te wszystkie lata ;)










poniedziałek, 7 grudnia 2015

Smutno...

Święta za chwilę!!!
Takie piękne, kolorowe... takie ... komercyjne. Tak ludzie mówią.
Ja lubię tę komercję.
Lubię choinki skrzące się wszystkimi kolorami...
Lubię miliony bombek karnie poukładanych w kartonach według kolorów i kształtów...
Lubię melodyjki "świąteczne" w galeriach handlowych i wielkich sklepach...
Lubię te tłumy w sklepach biegające z obłędem w oczach w poszukiwaniu prezentów...
Sama lubię biegać z obłędem w oczach i szukać prezentów. Koniecznie według wcześniej poczynionej listy.
I tego ostatniego się pozbawiłam.
Sprytnie i inteligentnie wymyśliłam, że zamiast kupić prezenty i wysłać paczkę - prościej zostawić pieniążki i scedować ten miły obowiązek na Moich Ukochanych i Dalekich.
No, zaćmiło mnie kompletnie!!!
Teraz mam depresję przedświąteczną...
Bo jak się robi tak:


zamiast tak:


to się człowiek podwójnie pozbawia radości.
Raz kiedy szuka, znajduje i kupuje prezenty.
A drugi kiedy mógłby zobaczyć i usłyszeć radość obdarowanych.
Smutno...

czwartek, 3 grudnia 2015

Tytuły

Jest parę spraw w życiu, które mnie niepomiernie irytują.
I nie, żadną z nich nie jest Romek.
Ponieważ ostatnimi czasy miewam ciężkie, emocjonalne przeżycia, to zrozumiałym jest, że te wszystkie rzeczy, które mnie irytują na co dzień - teraz irytują mnie bardziej.
Ale jest coś, co budzi we mnie mordercze instynkty (normalnie głęboko uśpione) i potrzebę natychmiastowej agresywnej reakcji.
Kiedy ktoś mówi do mnie "babciu". Ktokolwiek.
Jestem babcią. I uwielbiam to!
Ale, na litość boską - dla moich WNUKÓW!!!
Nie dla mojego męża, nie dla moich córek, nie dla moich zięciów!
A już z całą pewnością nie dla moich znajomych!
Mój Mąż nigdy w życiu nie powiedział do mnie "mamo"!
Moje dzieci nigdy nie mówiły do mnie "babciu"!
Dlaczego ludziom się wydaje, że ich "babciu" sprawi mi przyjemność???????
Ratunku! Myślcie ludzie, co mówicie!
Myślcie, jak się zwracacie do innych.
Dlaczego pałacie świętym oburzeniem, kiedy słyszycie jak moi zięciowie mówią do mnie po imieniu?
Dlaczego nie pozwalacie zwracać się do siebie swoim małym dzieciom i wnukom na "ty"?
A jednocześnie bez problemów używacie formy "babcia" w stosunku do kobiet w pewnym wieku nie zastanawiając się jakie uczucia budzicie.
A zapewniam Was, że te uczucia nie są dobre.
Z pozdrowieniami od babci:        
                                                  Reli


 Nika


Wojtusia


 Lusi


 Eliasza


i Nikolki


- jedynych, którzy mają prawo używać takiego mojego tytułu!!!

----------------------------------------------------
Asiu Moja Kochana! Ten wpis w żaden sposób nie dotyczy Ciebie. :)

środa, 2 grudnia 2015

"Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki"



Wchodzi się, wchodzi... Przecież z tego właśnie powodu istnieje takie powiedzenie. Stworzyli je ludzie, którzy weszli i przekonali się, że nie warto było.
Ja też weszłam... Właściwie to rzuciłam się głową naprzód w ten sam co kiedyś nurt. I wiem, jestem pewna i wierzę gorąco, że nigdy tego nie pożałuję.
Bo moja rzeka ma nurt uregulowany... A, co ważniejsze, wciąż mogę ją regulować! I chcę.
Mogłam i przedtem.
Ale nie byłam...
No, właśnie: jaka?
Dość czujna?
Wystarczająco zdeterminowana?
Nie wiem. Jeszcze tego do końca nie przeanalizowałam.
Nie chciałam o tym myśleć. Nie chciałam się zastanawiać.
Teraz chcę. Nawet muszę, jeśli chcę mieć wpływ na to jak płynie moja rzeka.
Zastanawiam się.
I dochodzę do wniosków.
Pierwszy już mam:
Zbytnia uprzejmość jest zabójcza dla relacji na których nam zależy.
----------------------------------------------------------------------------------

P.S.




piątek, 13 listopada 2015

Usypianki

Każda mama i każda babcia wie, co to są kołysanki. I używa owej wiedzy w praktyce.
Mój repertuar pod tym względem różnił się od ogólnie pojętego. Wśród kołysanek, które śpiewałam kiedyś moim Córkom i teraz moim wnukom niewiele jest tych prawdziwych. To raczej piosenki, które sobie każde dziecko upodobało i mogło słuchać w nieskończoność. Odnajdywane gdzieś w "czeluściach pamięci" i przekazywane "z pokolenia w pokolenie". Odpowiedniejsze jest określenie usypianki.
I za każdym razem, kiedy odwiedzam Moich Ukochanych, repertuar się zmienia. Bo akurat co innego się dziecku spodobało.
Dotychczas problemów większych nie było bowiem dzieci były pojedyncze : Paulinka, Emilka, Rela, Niko...
A teraz jest ich dwoje, Wojtek i Lusia. I każde ma inne gusta.
Ale babcia sobie radzi, problemy rozwiązuje "na pniu". Zresztą Lusia jest samowystarczalna i jeśli na jej pytanie "umiesz?" odpowiadam "nie umiem", odśpiewuje sobie sama t,o co akurat pragnie usłyszeć. Wojtek się trochę burzy ale wie, że kobiety w tej rodzinie mają głos decydujący, w związku z tym cierpliwie przeczekuje solowe występy młodszej siostry. Czasem się dołącza.
A potem jest już mój czas. Repertuar ustalony wcześniej przez słuchaczy, odśpiewywany przez babcię x-razy.Najczęściej jest to jedna (JEDNA!) piosenka, którą śpiewam co wieczór.
Za poprzednim moim pobytem (ponad miesiąc) śpiewałam o wózeczku i piaseczku. Nawet lubiłam to kiedyś...
Tym razem wybrali uroczą pioseneczkę o "miłym Romciu"... Wybrali!?!? Lusia wybrała, Wojtek się ugiął po prostu. I co wieczór, na pytanie: "o czym wam zaśpiewać?" , słyszałam:"o miłym Romciu."
Bohatermem owego utworu są tytułowy Romcio i jego tępa żona.
Oto tekst oryginalny:

W garnku dziura miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu.
To zatkaj, to zatkaj.
Czym ja zatkam miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu?
To słomą, to słomą.
Słoma długa miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu.
To utnij, to utnij.
Czym ja utnę miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu?
Toporem, toporem.
Topór tępy miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu.
To naostrz, to naostrz.
Czym naostrzę miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu?
Kamieniem, kamieniem.
Kamień suchy miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu.
To polej, to polej.
Czym poleje miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu?
To wodą, to wodą.
W czym przyniosę miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu.
To w garnku, to w garnku.
W garnku dziura miły Romciu, miły Romciu, miły Romciu...
... i tak w kółko.
 Wojtek usypia przy drugiej turze. Mnie przy trzecim nawrocie nerwy odmawiają posłuszeństwa boć ta baba strasznie durna jest. A Romcio ... cierpliwy nad wyraz.
A więc śpiewam...  śpiewam... śpiewam... śpiewam.... uczucia mną targają... ale wszak Lusia chce o Romciu, to śpiewam.
I słyszę nagle :"babciu, a ty nic nie umiesz tylko o Romciu?"

czwartek, 12 listopada 2015

Studium ohydności

 Każda mała dziewczynka (i chłopiec), kiedy się uderzy, potrzebuje pocieszenia w postaci całuska jak plasterka na bolące miejsce...
Pamiętam jak się Wojtuś uderzył w ogródek, na przykład.
Biegł z płaczem i krzyczał: "babciu, babciu mam ała". Na moje pytanie gdzie się uderzył, dostałam odpowiedź, że w ogródku.
Od urodzenia odznaczał się szczególną  logiką. Teraz już wiem, że trzeba pytać gdzie boli.
No, ale dziś będzie o naszej Królewnie Lusi.
Która to Królewna, jak się ukrzywdzi, to nie płacze w zasadzie (wszak nie jest facetem ;)), tylko nastawia łapkę do pocałowania. Czyli tak, jak wszystkie dzieci w Jej wieku.
Z tą jednakże różnicą, że inne dzieci, po takim akcie uzdrowienia biegną z powrotem do swoich spraw.  Lusia zaś ogląda bolące miejsce starannie i z uwagą, następnie z taką samą starannością i uwagą przygląda się temu, kto Jej w problemie zaradził ... i z czarującym uśmiechem na buzi mówi: "ohydny jesteś".



Ponieważ pierwszy się na to "załapał" dziadek, myśleliśmy, że może Go jakoś niespecjalnie w tym momencie lubi. Ale nie, powtarzało się to za każdym razem, kiedy Ją ktoś całował. Mnie powiedziała: "też jesteś ohydna". Na pocieszenie miałam, że zastanawiała się wyjątkowo długo i wyjątkowo starannie swoją łapkę bolącą oglądała.
Któregoś razu w czasie szczególnie intymnej rozmowy wyznała nam, że dziadek, tatuś i wujek są "dużo ohydni" a babcia, mamusia i ciocia są "mało ohydne".
 Pierwsze wnioski nasunęły się same: mężczyźni są ohydniejsi. No, cóż... wszak my, to ta ładniejsza część ludzkości.
 Ale na podchwytliwe pytania Emilki (która wszak też jest ohydna w oczach swej Córki): "a Wojtuś jest ohydny?", odpowiedziała: "tak, ale mało", "A Niko jest ohydny?", "Niko nie".
I w tym momencie nasze wnioski dotyczące płci i jej związku z ohydnością wzięły w łeb.
Ale jesteśmy wszak bystre i inteligencję mamy wyćwiczona na trudnych dzieciach i wnukach, skorygowałyśmy więc myślenie...
I co się okazało:
Dziadek, tatuś i wujek są "dużo ohydni" bo mają zarost.
Babcia, mamusia i ciocia są "mało ohydne" bo  zarostu nie posiadają. Ale całują. Tu się również Wojtek uplasował, który jest facetem, zarostu, póki co, nie ma ale ciągle Lusię tuli i całuje.
A Niko nie jest ohydny. Bo, jak to Emilka podsumowała "nie pcha się z dziobem".
 Nie wiem, jak inni w tej rodzinie ale ja, póki co, brody sobie nie zapuszczam, ani wąsów. Nie przestanę również całować Lusi.
Chyba na zawsze zostanę w grupie mało ohydnych.
Towarzystwo mam tam niezłe.
Poczekamy, może Lusia wyrośnie.
A jeśli nie wyrośnie z poczucia ohydności, to może chociaż przez grzeczność i dobre wychowanie za jakiś czas przestanie nam uświadamiać jacy  ohydni jesteśmy!







piątek, 16 października 2015

Testy

Kocham internet! No, kocham, co ja na to poradzę!
Kocham facebooka. Bo mogę wszystkich moich ważnych znajomych odwiedzać kiedy mam ochotę.
Kocham Onet i Wirtualną. Bo mogę wieści z kraju i ze świata przyswajać tylko te, które mi się podobają.
Kocham doktora Google. Nie powiem za co.
Kocham Google w ogóle. Za wszelkie informacje przydatne i nie, które mogę tam znaleźć.
A nade wszystko kocham strony typu: "zrób sobie test".
Już tu kiedyś pisałam o teście na inteligencję, który rozwiązywałam pół nocy do spółki z Romkiem.
Nie, nie dlatego, że był taki trudny!!! Dlatego, że zabawę mieliśmy przednią.
I dziś na facebooku jakaś strona typu "senior" czy "50+" zarekomendowała test.
Testy "sprawdź jaką postacią z Biblii jesteś", ewentualnie: "jaki biblijny cytat do ciebie pasuje" troszkę mnie śmieszą.( Bo mało jest w Biblii osób, którymi nie chciałabym być i niewiele cytatów, w których się nie odnajduję.) Wszak wiadomo, że są one tendencyjne i nie należy ich poważnie traktować.
Ale za to równie tendencyjny teścik pt: "na ile lat wyglądasz" zdecydowanie mnie rozbawił. Otóż wyglądam na ... 21 lat. Super, nie!
No to poszłam za ciosem i postanowiłam sobie jeszcze kilka zapodać.
Cudne testy, zdecydowanie poprawiające radość życia. Szczególnie w jesienne, smutne poranki. :)
I tak, kiedy się dowiedziałam, że wyglądam na 21 lat, postanowiłam sprawdzić czy jestem... kiczowata.
Troszkę miałam problem bo nie otwierały mi się obrazki w pytaniu "który obraz powiesiłabyś sobie na ścianie?" oraz: "który obrazek najbardziej ci się podoba?". Tak w jednym i w drugim przypadku wybrałam losowo.
 I może dlatego wynik mi wyszedł ROMANTYCZNIE-KICZOWATA. Cokolwiek to znaczy :(
Ale już kolejny teścik sprawił, że się poczułam nad wyraz dobrze. Ów miał tytuł: "dlaczego ludzie mnie kochają". I powiedział mi, że kochają bo "promieniuję poczuciem bezpieczeństwa".
No i taka promieniująca i dowartościowana podeszłam do ostatniego: "w jakim wieku będę naprawdę stara".
 No cóż, stara to ja już jestem. Ale to moje i niestety odosobnione zdanie.
Po przepracowaniu następnego testu, dowiedziałam się, że naprawdę stara będę w wieku ... 92 lat. A i to tylko dlatego, że sama zadecyduję o tym ,że należy się zacząć oszczędzać.
No więc taka romantycznie-kiczowata, promieniująca poczuciem bezpieczeństwa, z wyglądem 21-latki będę czekała na tę starość, bagatelka, 32 lata!!!
Oby mi tylko zdrowia i cierpliwości starczyło!
Chyba, że w tak zwanym międzyczasie inny test skróci mi czas oczekiwania.

czwartek, 15 października 2015

Kolorowo

Romek był na badaniach okresowych. Bywa tam od czasu do czasu i wraca ... niezadowolony. Że musi tam bywać.
Ale ostatnia Jego wizyta spowodowała, że bardzo wrócił szczęśliwy, bardzo.
Otóż spotkał się z Panią Okulistką, która po zbadaniu Mu wzroku stwierdziła, że jest oryginalny. No cóż, każdy chce oryginałem, to i Romek, a co!
Oryginalność Jego wzroku polega na tym, że odróżnia kolory, których ludzie nie widzą. ("jak pszczoła" skomentował, kiedy mi o tym opowiadał.)
Moim zdaniem posunął się dalej. Bo On je potrafi nawet nazwać.
Kto z nas rozróżnia odcienie czerwonego? Ja nie. Widzę, że jest ciemny albo jasny na przykład.
 I wiem, że jest tak kolor co się nazywa  amarantowy. Ja wiem. A Romek rozróżnia.
A przy tym nie widzi różnicy między śliwkowym, brązowym i ciemnozielonym.
Na tę, według Niego jawną inwektywę, odpowiada, że widzi różnicę, tylko u Niego te kolory się inaczej nazywają. No cóż...

Jedziemy do Wrocławia. Kolejka na bramkach autostradowych. Stoimy, oczywiście, w tej ,która idzie najwolniej. I rozmawiamy:
R:  mogłem stanąć w tej, za tym białym...
M:  no, mogłeś. Ale jakbyś stanął za tym zielonym to już byśmy wyjeżdżali.
R:  jakim zielonym, jakim? tam nie ma zielonego!
M:  nie ma bo już przejechał.
R: nie było, ja nie widziałem.
M:  umówmy się, że to ja lepiej rozróżniam kolory.
R:  ty lepiej rozróżniasz, ty? Ja odcienie śniegu rozróżniam, a ty tylko widzisz ... że zimno!



wtorek, 13 października 2015

Bardzo, bardzo ważne

Długa i burzliwa (chwilami) historia pewnej przyjaźni...
Zaczynamy!
Historia owa zaczęła się bez mała przed półwiekiem.
Kiedyś pół wieku, czyli 50 lat to był dla mnie okres nie do pojęcia. Teraz ... to chwila jest.
I tego się trzymajmy:
Chwilę temu przyszedł w moim życiu dzień, kiedy trzeba było wyjść "do ludzi" czyli, po prostu, do szkoły. A mnie z ludźmi nie było specjalnie po drodze. Ale cóż... osiągnęłam to, co dziś nazywane jest dojrzałością szkolną i poszłam. Odprowadzana przez jakieś 3 dni, potem musiałam sobie radzić sama. Ale, o ile moja dojrzałość społeczna pozostawała wiele do życzenia (teraz to wiem, kiedyś nikt się tym specjalnie nie przejmował), o tyle praktyka "zajść do szkoły, nie spóźnić się, nie pogubić niczego i wrócić bez przygód" nie sprawiała mi problemów. Tym bardziej, że miałam dużą koleżankę, która mnie do tej szkoły prowadzała. Sama również do niej chodziła więc pewnie jak zobaczyła takie cielątko małe z o wiele za dużym tornistrem, to się ulitowała...
A ja się szybko przywiązuję, więc długo trwało "odwiązywanie". O ile mnie pamięć nie myli, całą pierwszą klasę.
Dość szybko, mimo wszystko, nawiązałam jakieś przyjaźnie: głównie z dzieciakami, z którymi spędziłam czas w przedszkolu. Ci mnie znali i akceptowali. A że sami również potrzebowali "bratniej duszy" to trzymaliśmy się razem.
Ale żeby nie było tak cukierkowo i sielankowo, to, prócz przyjaźni, nawiązały się również ... nieprzyjaźnie!
A właściwie jedna nieprzyjaźń.
I to nie z mojej winy. A może z mojej... Historia oceni!
Otóż:
Klasa liczyła około 40 uczniów.
Z tej ilości menażeria powstała niezła zapewne.
I siłą rzeczy nie każdy każdego lubił...
Albo nie każdy lubił tego, co go lubił!
Ja byłam melepeta. Ona "czort wcielony", "żywe srebro" ... jak by nie nazwać... Dziś pewnie by Jej ADHD zdiagnozowali.
Ja Ją lubiłam. Ona mnie lała piórnikiem. Drewnianym.
Dziś twierdzi, że nie pamięta. Wierzę Jej. Wystarczy, że ja pamiętam. Już dawno Jej przebaczyłam. Tym bardziej, że się nie wypiera. A wręcz mówi, że mogło tak być.
Obie doszłyśmy do wniosku, że musiała Ją moja cielowatość strasznie denerwować.
Ale: pierwsze koty za płoty, jak mówią.
Któregoś dnia zobaczyłam, że pod fartuszkiem Grażynka ma mój sweterek. Oczywiście, że nic nie powiedziałam. Dopiero w domu - Mamusi. Sprawa się dość szybko wyjaśniła: zgubiłam ów sweterek pod kioskiem, w którym pracowała Mama Grażynki.
To moje pierwsze wspomnienia. Spędziłyśmy razem osiem lat w szkole. Nasze trudne początki rozwinęły się w dobrą stronę: spotykałyśmy się i w szkole i poza nią (tak, tak, kiedyś dzieciaki spędzały czas po szkole na podwórku).
A potem w nasze (nasze czyli dziewczyn w ogóle) życie wkroczyli chłopcy. Znaczy: okazało się, że są.
 Szczególnie jeden. Jurek miał na imię. Był dla nas objawieniem i Ósmym Cudem Świata. Kochałyśmy się w nim na zabój. Prawie wszystkie. W zależności od temperamentu i możliwości okazywałyśmy Mu tę miłość albo nie. Ja nie...
Jak Mu po latach powiedziałam o tym, że się jakieś 98% dziewczyn w Nim kochało,i że ja w tych procentach byłam, to się zdziwił. Mocno. I szczerze!
 A ja się równie mocno i szczerze zdziwiłam, kiedy mi Grażyna powiedziała, że  Jej ideałem był ktoś całkiem inny!
Życie płynęło, lata mijały... Skończyliśmy podstawówkę i nasze drogi na wiele lat się rozeszły. Jakieś epizody w dorosłym życiu też były... Ale krótkie i nieczęste. Tyle tylko, że wiedziałam o tym, że Jurek ożenił się z Grażyną, że mają córeczkę. Nawet ich kiedyś odwiedziliśmy...
Ale wyjechaliśmy  z Wrocławia i nasze kontakty ustały całkowicie.
Aż do momentu kiedy powstał portal "Nasza klasa".
Reaktywowaliśmy naszą znajomość... Która ewoluowała w zażyłość. A ta z kolei, śmiem napisać, w przyjaźń.
Wiele nas łączy wspólnych wspomnień.
Ale równie wiele nas łączy w teraźniejszości.
 Jesteśmy dziadkami najwspanialszych Wnucząt: i Ich i Nasze są poza wszelkimi rankingami. Po prostu SĄ najwspanialsze!
Spędzamy ze sobą mniej-więcej jeden wieczór (i bywa, że pół nocki) raz na dwa miesiące. Jest to bardzo owocny i regenerujacy czas. Zawsze się na te spotkania cieszę jak głupek ;)
A prócz tego często rozmawiamy przez telefon. Często, czyli 2 razy w tygodniu po jakieś 2 godziny.
Czytamy z Grażynką te same książki, o których trzeba potem porozmawiać.
 Zachwycamy się tymi samymi Dziećmi (Ona swoimi i ja swoimi).
 I tymi samymi Wnukami (jak wyżej). Chociaż nie, jeśli chodzi o wnuki to zachwycamy się naprzemiennie. Wszak wszystkie One są NAJWSPANIALSZE !
 A ja jeszcze czerpię z tej przyjaźni całkiem wymierne korzyści. Bo jak jest mi źle i na przykład obudzę się smutna, to dzwonię sobie pod numer, który noszę w sercu (czytaj: w komórce) i zawsze, ale to zawsze słyszę najpierw szczery śmiech. A potem mam dwugodzinną sesję, za którą nie muszę płacić.
Mam nadzieję, że i Moja Pyzka czerpie z naszej przyjaźni. I mam nadzieję, że to są dobre rzeczy, które czerpie.
W sobotę się z Nimi widzieliśmy. Wreszcie udało mi się zrobić zdjęcia.
Ale oczywiście nie udało mi się przez te ponad 7 godzin zapytać czy mogę owe zdjęcia na blogu umieścić. No, to zadzwoniłam i zapytałam.
I usłyszałam odpowiedź, którą pozwolę sobie zacytować w całości:
"Możesz zdjęcia, możesz. Tylko wybierz takie, na którym ja ładnie wyglądam, nie ty.Jurek też może być brzydki bo to facet."
No to wybrałam:



Grażynko Moja Kochana!
Mam nadzieję, że  Cię one satysfakcjonują.
Wprawdzie, pewnie tego piórnika już nie masz. Ale ADHD dalej posiadasz. I choć skierowane na co innego ... kto wie, co zrobisz, jak Ci podpadnę.


niedziela, 11 października 2015

Na naukę nigdy nie jest za późno!

Pisałam niedawno o Mojej Teściowej, która, jak sama mówi, cytując :"cieszy się byle czym".
Właśnie wróciliśmy od Niej. Dalej byle czym się cieszy.
 Okazało się również, że głaszcze się jak Jej synuś a Mój Mąż.
 Aha, i jeszcze jest nadopiekuńcza.: Romek odlewał ugotowane ziemniaczki a Ona wołała:" synuś, uważaj, bo się poparzysz". I wcale Jej nie przeszkadzało, że synuś ma 65 lat.

Ale najważniejsze w dzisiejszej historii jest to, że pojechał z nami do Wrocławia Wujek Zbyszek. Jest to ukochany Wujek ... wszystkich. Mój też. I lubi jeździć z nami do Wrocławia. A my lubimy jak z nami jeździć!
I lubią się z Moją  Teściową...

A dziś byłam świadkiem takiej scenki:
Siedzimy sobie w kuchni i robimy obiad. Każdy czymś zajęty. Mama robi tzw "zaklepkę " do sosu.
Wujek obserwuję Ją bacznie i pyta czy robi to, żeby zagęścić sos.
I stwierdza, zwracając się do mnie: "muszę się powoli uczyć gotować."
Dodam tylko, że Ukochany Nasz Wujek ma ... 94 lata!



poniedziałek, 5 października 2015

Prognoza pogody




Zdjęcie powyżej jest niezmiernie istotne w zrozumienie tekstu ... poniżej.

Zaczynamy:
Na początek uwaga:
Ponieważ od zawsze mam problemy z pokonywaniem schodów, od zawsze potrzebuję pomocy. Która to pomoc od zawsze udzielana jest mi profesjonalnie prze Romka.
 Dodam jeszcze, że moje problemy są zdecydowanie większe przy schodzeniu ze schodów.

No i tu "zaczęły się schody":

Niedzielny, słoneczny i bardzo ciepły, jak na tę porę roku, poranek.
Wychodzimy na nabożeństwo.
Jak niedzielny poranek, to i niedzielny strój, ze szczególnym uwzględnieniem butów...
Podstawowym moim obuwiem na każdą porę roku, jak wiadomo, są klapki.
Klapki + schody = pomocne męskie ramię, najczęściej Romka.
Tym razem też tak było.
No, prawie.
Bo okazało się, że tym razem:
klapki + schody = Magda stojąca samotnie na podeście i Romek "u podnóża" schodów (że tak to poetycznie określę).
No, poszedł sobie a mnie zostawił.
Ale zaraz się zreflektował i wrócił.
Na moje, pełne zdziwienia i wyrzutu, spojrzenie, powiedział: "byłem sprawdzić jaka jest pogoda". ;););):):)

piątek, 2 października 2015

Jesiennie

  Dokładnie rok temu ubolewałam nad jesienią. Która nadeszła - hihi - znienacka i zupełnie, ale to zupełnie nieoczekiwanie.
 Tam coś o mżawkach było ... mgłach i przymrozkach... Smutno.
 A dziś patrzę przez okno i słońce "jak drut" ( hm... ciekawe co ma drut z tym wspólnego).
To lubię: słońce w dużych ilościach.
  I chociaż jesień już się cośkolwiek rozpanoszyła, jest dobrze. Słonecznie, sucho i całkiem cieplutko. Szczególnie, że kaloryfery również ciepłe.
  W domu już się poniewierają gdzie bądź gałązki jarzębiny z owocami. W samochodzie takoż.
Romek musi mieć dostawę co-jesienną jarzębiny bo (nie wiedzieć czemu) jak tylko ona dojrzewa, to jego natychmiast gardło boli. I leczy je ową jarzębiną. I pomaga. Tylko go chwilami podejrzewam, że on po prostu jak ptaszek - odżywia się owocami jarzębiny.
Żeby było jasne:
Romek je zdecydowanie więcej niż JAKIKOLWIEK ptaszek.
Jarzębinę traktuje jak deser.
Ale - jak lubi...
W gruncie rzeczy nie zjada jej tyle żeby w ptasich stołówkach zabrakło. A i ptakom spod dzioba nie wyrywa...
  Ale "do brzegu", jak mówią moje Córki.
No właśnie.
  A "na brzegu" same fajne rzeczy tej jesieni:

-Cudowna Moja Albania, która mi się śni po nocach.


-Nasz nowe Wnuki, Eliasz i Nikolka, których będziemy gościć z rodzicami w najbliższą niedzielę.



-"Alfa" - fascynujące przeżycie.

-Grupa domowa i przyjaciele, na których zawsze mogę liczyć.

-Spotkanie z Pyzką Moją Ulubioną i Jurkiem - jej mężem na długich rozmowach... (że już nie wspomnę o tych, które prowadzimy przez telefon; jakieś 2 x w tygodniu po 2 godziny ;)).


-Odwiedziny w Londynie: 2 tygodnie pławienia się w obecności Najukochańszych Naszych.


-I jeszcze - następne spełnione marzenie. A właściwie - w trakcie spełniania. A więc tajemnica, którą hołubię w sercu i czekam aż dojrzeje i ujrzy światło dzienne!

TAKA jesień tej jesieni!!!



sobota, 26 września 2015

My i Cud Świata



Za oknem bardzo, bardzo-głęboko-jesienna pogoda: tak mniej-więcej przełom listopada i grudnia... Romek w pracy - jak zwykle w sobotę po południu.
 Depresja się czai w każdym kącie...
Nic, tylko się upić! Na pociechę. Na poprawę nastroju. Na wzbudzenie nadziei, że będzie lepiej.
 Ale ja niepijąca absolutnie...  Za to mam inny sposób na ogarnięcie. Się i tego podłego nastroju: wracam do Albanii:

Było tak:
Na moja propozycję urlopu w Albanii Romek, niebotycznie zdziwiony, stwierdził: "Do Albanii?! Ale tam są same bunkry!" Znajomi pytali skąd mi się to wzięło. A niektórzy posunęli się do komentarza: "do ?Albanii?? to chyba za kare"
To teraz wyjaśnię, wytłumaczę i uzasadnię!!!
Wzięło mi się to z dawnych lat, kiedy Albania była krajem zamkniętym i nikt nic o niej nie wiedział. A Mój Mąż dowcipnie używał powiedzonka:"Dzień dobry, tu Radio Tirana. Jest szósta albo szósta trzydzieści".
 Zawsze mnie tajemnice fascynowały. I marzyłam, że kiedyś pojadę do tej odciętej od świata i ludzi Albanii i ZOBACZĘ. I otóż marzenie się spełniło.
 "Same bunkry" Romka okazały się piękną, pogodną i cudną, klimatyczną architekturą. A w dodatku wyjątkowej schludności.
A "za karę" zaprocentowało tym, że chciałabym tam co roku jeździć. Albo się w ogóle przeprowadzić. Co dziwniejsze - Romek też.
Poczytaliście? Teraz popatrzcie:






Z Anią moją ulubioną





Bunkry też były, a jakże:





A tu w całkiem prywatnym, domowym bunkrze.
A teraz trochę migawek z różnych miejsc i różnych okoliczności:
Krowa - pełnoprawny użytkownik szosy. Także owce i kozy. Samochody czekają aż stado przejdzie. Widziałam także dwa osiołki w miłosnych uniesieniach. Ale zbyt szybko ... jechaliśmy ;)

Schody. Te akurat do hotelu. Ale są powszechne w Albanii. Albo schody, albo z górki i pod górkę. Po prostym to w zasadzie tylko w pokoju hotelowym.
W gościnie: wioska Piluri, ponad 900 m nad poziomem morza

Romek karmi mnie figami: pycha! To w butelce, kolorowe to rakija, wszyscy robią, wszyscy piją ;)

Sam też pojadł... ale nie pił... po figach taki bojowy się zrobił. Pan obok, to gospodarz u którego ucztujemy.

Dogadują się ...  ma wprawę, co niżej udokumentowałam:

Romek na to zdjęcie mówi:"osiołek na osiołku"
 Chyba wie, co mówi, wszak to Jego podobizna ;)
Ludowy strój albański. Jak widać: nie mój rozmiar!
Zaczynami safari.

Tu jeszcze się śmiejemy... Potem nam przeszło. Droga (w dużej części szutrowa) prowadząca pod górkę, 900 m nad poziom morza, szerokości na półtora auta, musiała zrobić wrażenie. I zrobiła... jeszcze mi się śni.

Jestem w cerkwii

A tu za kratami. Niewyraźna jakaś.

Romek wygląda zdecydowanie lepiej.

Owoce opuncji. Kłują straszliwie. O czym się Romek przekonał boleśnie wybierając je z wiaderka pod rozbawionym wzrokiem 10-latki sprzedającej owe dobroci.

Prawie jak rodowity Albańczyk. Prawie, bo za duży wyrósł. Oni niewielkiego wzrostu są.

Romek w haremie. Jako personel?
Żółwik, troszkę większy od pięciozłotówki.

Gdzie to łazi!?

Jak nie strzelba, to armata.

Albańska myśl technologiczna.

Ktoś tam gadał. Wszyscy się znudzili i poszli. Romek został. Pewnie Mu żal przemawiającego.Amfiteatr przy Świątyni Eskulapa

Odpoczywam. A że na zwięczeniu kolumny korynckiej... A co...

Głupie Liskowiaków zabawy!

Wygląda jak pijany Cezar

A tu jak pastuszek, który właśnie skończył pracę!

Wieczór Albański: z nader przystojnymi panami.

W cerkwi. Pan równie przystojny.


Ubikacja. Co interesujące: z bieżącą wodą.

Ładne, nie?

Na pytanie Ani:"ciekawe co to za kwiatki", Romek podsumował: "to dla tych co się na tej drodze nie utrzymali i pospadali"

Woził nas kierowca ministra.

Romek mi kazał wleźć pod mostek. Podobno tak Mu lepiej zdjęcie miało wyjść. 

To koniec: wracamy do domu
Pora na realizację następnych marzeń...