poniedziałek, 20 stycznia 2014

O tym, że nie ma to jak dobrze dziecko wystraszyć i o szkodliwości czytania

Tytuł (a szczególnie druga jego część) dość przewrotna...
Na wspomnienia mnie wzięło.
Zawsze uważałam, że skuteczne wystraszenie dziecka daje 100% efekty. Potem już nie trzeba się przejmować czy usłucha. Ale straszyć trzeba inteligentnie. Nie jakieś tam: "jak będziesz niegrzeczna to dostaniesz zastrzyk". Ewentualnie: "jak będziesz uciekał, to cię pani zabierze".
Miałam szczególnych rodziców... Od Nich z całą pewnością przejęłam sposoby wychowywania dzieci. Niektóre: bo mi się podobały i były skuteczne. O innych myślałam: "nigdy tak nie zrobię mojemu dziecku". I tych innych nigdy nie stosowałam w swojej rodzinie.
Ale skuteczne straszenie bardzo mi do gustu przypadło.
Nie to, że byłam taka mądra (wtedy)... Razej dlatego, że odbyło się ono kiedy miałam około 6 lat. I skutki dało długofalowe.. Znaczy do dziś pozostały. Te skutki.
Otóż:
W tamtych czasach (wszak to jakieś 50 lat temy było) sześciolatka to już była całkiem dorosła osoba, która uczestniczyła w życiu rodziny jako jej powiedzmy "pełnoobowiązkowy" członek. Z prawami to już niekonicznie...
Dodam, że  obowiązki nigdy nie były nadmierne, po prostu przystosowane dla dziecka w tym wieku. Przynajmniej w mojej rodzinie. Jak było w innych - nie wiem.
Jednym z moich obowiązków w owym czasie były zakupy. Podstawowe zakupy. A najbardziej podstawowym zakupem zawsze jest chleb. No i  biegałam po ten chleb codziennie. I codziennie przynosiłam chleb obżarty z jednej piętki. A czasem, jak droga była dłuższa to i z obu.
I codziennie słyszałam, że mam tego nie robić.
Puszczałam napominania mimo uszu (dziś mnie to dziwi, bo generalnie grzeczna byłam...i posłuszna... ale to może dopiero po tym wydarzeniu się radykalnie zmieniłam).
No więc puszczałam mimo uszu marudzenie mojej mamusi...
Aż któregoś dnia usłyszałam, że jak jeszcze raz przyniosę obgryziony chleb to będę go musiała zanieść z powrotem do sklepu i wymienić na nieuszkodzony. Bo moja mamusia brzydzi się szczurów a ten chleb wygląda jakby go owe nieprzyjemne zwierzęta używały.
Pewnie przez jakiś czas (dzień, może dwa) pamietałam. W każdym razie szybciutko wróciłam do starego zwyczaju...
I pewnego pięknego, słonecznego dnia kiedy przyszłam do domu z obżartym ze skórki chlebem, mamusia kazała mi go odnieść do sklepu!!!
Struchlałam. No bo jak to?! Co powiem? Jak powiem? Jak się w ogóle odezwę. Bylam chorobliwie nieśmiałym dzieckiem. Nawet "dzień dobry" z trudem mi przez gardło przechodziło...
Ale moi rodzice w gruncie  rzeczy potworami nie byli więc wystarczyła im panika w moim wzroku. Odpuścili...
A ja... no cóż, do dziś nie jadam piętek z chleba.
Jeszcze jeden przykład na skuteczne straszenie:
Tym razem bohaterem był mój młodszy brat, wtedy siedmiolatek.
Dzieciak, który charakteryzował się  tym, że żył na bakier z czasem.
Notorycznie spóźniał się do domu. Nie było to z resztą trudne, bo w tych czasach dzieci nie miały zegarków. Żeby na czas zdążyć do domu trzeba było pytać przechodniów: "proszę pana, a która godzina?".
No ale chłopcy biegający po podwórkach nie mieli czasu i cierpliwości czatować na dorosłego z zegarkiem.
Maciek również. Skutki były takie, że notorycznie się spóźniał, obrywał za to lanie (tak, tak, wtedy jeszcze wolno było karać w ten sposób dzieci) i dalej się spóźniał.
I on również usłyszał sakramentalne "jeszcze raz".
Jeszcze raz się spóźni, to go nie wpuszczą do domu.
No i się spóźnił. I zastał drzwi zamknięte na zamek (czego się absolutnie wtedy nie praktykowało).
Na jego pukanie mamusia uchyliła drzwi, podała mu tornister i pół bochenka chleba i kazała iść tam gdzie spędza czas tak dobrze, że się spóźnia do domu.
Oczywiście nie poszedł, postał z pół godziny pod drzwiami, pochlipał... I od tego czasu problem się rozwiązał.
Konkludując:  najgorszym zwrotem naszego dzieciństwa było: "jeśli jeszcze raz..."!

A teraz o szkodliwości czytania:
Z powodu mojej miłości do książek zostałam złodziejką. I nie myślcie sobie, że ukradłam książkę, która mi się jakoś specjalnie spodobała.To nie było takie proste. Bo jakbym chciała ukraść książkę to musiałabym... wszystkie. A więc nie zostałam złodziejką książek.*
Czytałam. Odkąd poznałam litery i zrozumiałam co z nimi robić. Czytałam, czytałam, czytałam. Wszystko co mi w ręce wpadło. Nie bawiłam się lalkami, nie wychodziłam na podwórko. Mogłam nie jeść i nie spać. Czytać musiałam. Pod kołdrą nie czytałam bo nie miałam latarki. Ale szczęśliwie na ulicy stała latarnia i czytałam nocami przy jej świetle.Przenosiłam się w świat książek i wcale mnie nie ciągnęło z powrotem.. Nie czułam potrzeby uczestniczenia w normalnym życiu. Ja miałam swoje. O wiele ciekawsze.
 Ale niestety szara rzeczywistość czasem zaskrzeczała...
Któregoś dnia szara rzeczywistość zaskrzeczała głosem mojej mamusi i kazała biec po kawę. Z trudem się oderwałam od czytania.
Ale niestety: tylko fizycznie. Pobiegłam po tę kawę jak rakieta. Złapałam paczuszkę, wybiegłam ze sklepu. W domu się znalazłam w ułamku sekundy. ( cały czas myślami przebywająć w realiach książki, którą czytam). A odległość od domu do sklepu jakieś 500 m.
I okazało się, że w garści, prócz kawy, trzymam również pieniążki, za które miałam ową kawę kupić!!!
W ten sposób okazałam się złodziejką. Ale krótko bo natychmiast zawróciłam i popędziłam oddać kasę.
I najbardziej było mi żal straconego czasu.

---------------------------
* M. Zusak - Złodziejka książek  polecam. Rewelacja!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz