niedziela, 13 kwietnia 2014

Przygody kijkowe

Sezon kijkowy oficjalnie rozpoczęliśmy wczoraj. Pogoda była cudna. Pojechaliśmy w nasze ulubione miejsce: do Arboretum.
Najczęściej chadzamy tymi samymi drogami. Wczoraj skręciliśmy w dróżkę, której (moim zdaniem) tam nigdy nie było. No ale jest od wczoraj. Przetarliśmy nowe szlaki w każdym razie.
Ja przetarłam je dosłownie.
Bowiem ujrzałam łan białych kwiatków  przecudnej urody. I Romek postanowił uwiecznić mnie w ich towarzystwie.
Kazał kucnąć. Zrobiłam to. Żadne z nas nie zauważyło, że kucam "pod górkę".
Skutki wiadome: poleciałam...na plecy.
I komentarz Romka, kiedy mnie "pozbierał" z ziemi: "szkoda, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia, albo nagrać filmu".
Ale kwiatki śliczne.
Ja mniej:
Poza tym jeszcze były ogromne fiołki:

I stary grzyb: (nie ten na drzewie, ten u Romka w garści)

I jeszcze jeden:

A dziś postanowiliśmy iść za ciosem i znów "pokijkować".
Romek chciał mi pokazać cmentarz ewangelicki w Rydułtowach...
Idziemy, idziemy, idziemy....
Pytam gdzie ten cmentarz.
"No, tu." słyszę.
Rozglądam się... i nie widzę. Wszak cmentarz, KAŻDY, wygląda mniej-więcej tak samo.
Trudno go nie zauważyć bądź pomylić z czymś innym.
Wreszcie pokazał paluchem.
Proszę, tak wygląda cmentarz ewangelicki w Rydułtowach:

Ładny, nieprawdaż?

Dopiero z całkiem innej strony okazała się być "brama do nikąd" ale jednak wskazująca, że to był cmentarz:




piątek, 11 kwietnia 2014

Skąd mam męża.

W odpowiedzi na insynuacje co poniektórych o kupowaniu żon (tak, Daria - to Ty mnie sprowokowałaś do napisania tego posta. Ty i Twój wujek, który wypowiada się na temat inwestowania cudzych złotówek) przytoczę tu historię-wyjaśnienie. Będzie długo. I z dokumentacją fotograficzną.
Mam nadzieję, że nie nudno. Ja się będę dobrze bawić przy pisaniu. Wierzę, że Wy, którzy czytacie - przy czytaniu.
---------------------------------------------------------------------------------                                          O koleżankach za złotówkę już było. Romek w komentarzu napisał, że to była dobrze zainwestowana złotówka.
Ciekawi mnie tylko skąd On to wie... Wszak to Lucyny złotówka była a nie Jego...
Faktem jest, że jesteśmy razem już 40 lat i 4 miesiące.
Z Romkiem. Poniekąd i z Lucyną.
Więc chyba muszę  się zgodzić,  że to była dobrze zainwestowana złotówka.
Dziękuję Ci, Lucynko za hojność.    
---------------------------------------------------------------------------------
 Jak się już "nabyło"  koleżankę za złotówkę - należało tę relację rozwijać. I rozwijałyśmy. W miarę.Ponieważ ja w klasie A a Lucyna w B, to w szkole się mijałyśmy: ja tam bywałam od 8.00 do 11.00, Ona od 11.00 do 14.00. Zostawały nam popołudnia...
To były czasy kiedy się relacje nawiązywało i rozwijało głównie na świeżym powietrzu: spacery, gry w klasy czy inną "gumę". Oraz trzepak. Ale ja trzepaka nie używałam: miałam lęk wysokości.
I w tym celu należało przyjść, zapukać do drzwi i zapytać: "wyjdzie Lucynka?" Nienawidziłam tego. NIENAWIDZIŁAM!!!
Byłam bardzo nieśmiałą dziesięciolatką. (Tak, tak, wiem, nie wyglądam. Przyzwyczaiłam się, że wszystkich to dziwi!) Samo "dzień dobry" z trudem mi przez gardło przechodziło. A reszta?
Tym bardziej w sytuacji, kiedy szłam do Lucyny...
Bo to jakiś dziwny dom był!
Tam nikt drzwi nie otwierał!
Tam krzyczeli: "PROSZĘ!"
A mnie wtedy paraliż ogarniał taki, że nawet oddychać nie mogłam.
Uciekać też nie...
I stałam, sierota taka, trzęsłam się jak osika. Całą wieczność to trwało. Bo oczywiście na jednym: "PROSZĘ" się nie kończyło.
Po tej całej wieczności mojego sparaliżowanego czekania , otwierały się drzwi i moim oczom ukazywał się...  potwór.
Potwór, zobaczywszy mnie, wrzeszczał: "Lucyna, powiedz koleżance, że tu się wchodzi". I coś tam jeszcze buczał, że nikt nie będzie latał w te i we wte drzwi otwierać.
No dobrze, nikt sobie rodziny nie wybiera, Lucyna też, ale ten potwór był taki... piękny...
Piękny: wysoki, przystojny, dorosły, miał cudne oczy ... i lok na grzywce.

Potwór wyglądał tak:

A ja mniej - więcej tak:
       


No, zakochałam się! Poraziło mnie po prostu! Latałam potem do Lucyny, z nadzieją, że potwór będzie. I że będzie na mnie wrzeszczał. Ale nic mnie nie mogło powstrzymać.Syndrom sztokholmski mnie dopadł jak nic!!!
----------------------------------------------------------------------------------
Trwało  to jakiś czas. Urosłam troszkę, nie za wiele, ale lat mi przybyło. Wszystko się zmieniło... Tylko moja nieśmiałość jakby się rozwinęła. W stronę, że tak to określę zaczepno-obronną; "jak mnie nie lubisz bez powodu to ja ci dam powód."
Skończyłam jedną szkołę, Lucyna też. 
Poszłam do następnej. Lucyna też. 
Do tej samej.
Tym razem Ona w C ja w D.
I dalej "koleżanki za złotówkę".
Chociaż już do niej nie chadzałam i potwór mnie nie straszył.
Czasy to były takie, że szkoły regularnie raz w miesiącu wysyłały swoich uczniów do różnych przybytków kultury, typu : teatr, kino, filharmonia. Oczywiście w celu ukulturalnienia owych (uczniów, nie przybytków!).
I tak, pewnego listopadowego wieczoru, w teatrze do którego poszłam z  Krzysiem,  moim przyjacielem od wielu lat bo od przedszkola, zamiast Lucyny, spotkałam...potwora.
"bo Lucyna nie miała się w co ubrać"- wytłumaczył.
Potwór okazał się dość grzeczny, nie wrzeszczał. (teraz sobie myślę, że może dlatego, że drzwi mi nie musiał otwierać...), miał na imię Romek. i był kolegą Krzysia.
I tego wieczoru zauważyłam, że nie jest takim znowu potworem.
I to ja raczej ja się potworem okazałam być. A raczej jędzą!
Bo On dalej był: piękny, wysoki, dorosły i miał cudne oczy i lok na grzywce. A do tego brodę. No, ideał, po prostu. I, jak wspomniałam wcześniej: NIE WRZESZCZAŁ.
A ja? 
Do dziś wspominam swoje odbicie w szybie tramwajowej: zielony płaszcz ze srebrnym kołnierzem z lisa (ohyda*), niebieskie cienie na powiekach i ...czerwony z zimna nos. Uroczo. Po prostu.
A obok mnie człowiek, którego wielbię jakieś 8 lat...
I który mnie wyraźnie podrywa.
Mówił coś... Dużo. Do mnie.
A ja mu się kazałam zamknąć.
Bo widziałam jak wyglądam. I miałam świadomość, że on też to widzi.
A oczyma duszy widziałam ten straszliwie głęboki grób, w którym zakopuję właśnie wszelkie swoje nadzieje...
To co się będę starać.
Jak będę wystarczająco jędzowata, to nie zauważy mojej rozpaczy i bólu po straconych nadziejach.
Ale on się wcale nie przejął. Zauważył owszem, że jestem jędzą, zaproponował knebelek w kropeczki...
A potem była studniówka:

następnie 2 lata spacerów:

które zakończyły się tak:



I pomyśleć, że gdyby w listopadzie 1973 roku , Lucyna miała się w co ubrać, całą ta historia mogłaby się skończyć na zauroczeniu dziesięciolatki!
-----------------------------------------
Ten płaszcz był tak brzydki, że każdy, kto mnie w nim widział, mówił: "o, jakie masz fajne guziki!".

środa, 9 kwietnia 2014

Rozważania o kawie

Jako, że normalni ludie dzięń zaczynają od kawy... to ja też zacznę...
ZACZYNAM:                                                                                                                                            



I teraz mogę "lecieć" dalej.
Jako, że mój nocny spoczynek zaczął się był o 6.30, a wczorajsza rozmowa z Romkiem co najmniej zadziwiła  - doznałam natchnienia "kawowego"
I oto efekty:
W naszym gospodarstwie posiadamy trzy gatunki kawy:
1. moja czyli rozpuszczalna
2.Romka - gatunek unikalny pod nazwą; "najtańsza" (co przy tych hektolitrach, które On wypija specjalnie mnie nie martwi...)
3.dla gości, bo nie każdy lubi rozpuszczalną, a nie znam koneserów gatunku Romka.

Po tym przydługim, acz niezbędnym wstępie, przechodzę do zasadniczej części tematu.
Wczorajszego wieczoru (dość późnego, dodam) Mój Mąż zażyczył sobie kawy. Nie jest dla mnie niczym dziwnym ani owa prośba, ani pora... Wszak często Mu się zdarza, że na moje: "Romek, jest późno, idź spać" słyszę: "już, tylko się jeszcze kawy napiję".
Pije kawę, potem "dolewkę" (fuj!) i udaje się w objęcia Morfeusza z pieśnią na ustach.
Wczoraj było tak samo: późny wieczór, kawka, dolewka i spać.
Zapytałam tylko jaką kawę Mu zrobić.
Wahał się między  normalną a małą.
Każdy z nas przeżywa takie wahania. I to jest ok.
Ale padłam jak zaczął mi tłumaczyć, który kubek jest do jakiej kawy.
I tak:
duża kawa

normalna kawa 

 mała kawa    

A tu razem:


Dobra, żeby nie było, też tak mam: 
duża kawa

normalna kawa

mała kawa

   Ale razem to one wyglądają TAK:


Dodam na koniec, że u Romka między normalną a małą kawą jest 15 ml różnicy.

środa, 2 kwietnia 2014

Wnuki. Dziadka

Dziś będzie krótko. 
Bo jak tak człowiek siedzi i mu się nudzi to albo wymyśla proch albo głupoty albo nic nie wymyśla tylko sobie wspomina.
Prochu nie wymyśliłam. Głupot już dość nawymyślałam. Stara już jestem wystarczająco ażeby wspominać.
Dziś wspomnienia-porównania.

Bo co się njlepiej wspomina w pewnym wieku? Dzieciństwo. Ale aż tak się w leciech nie posunęłam. Więc wspominam sobie ... dzieciństwo moich wnuków. To zawsze dla babci wdzięczny temat jest.
A ponieważ moje wnuki niebyt duże (prócz Relusi), to się daleko nie muszę cofać w tych wspominkach.
I tak sobie siedziałam wczoraj, wieczorową porą i myślałąm o tych NAJWAŻNIEJSZYCH w moim życiu.
I doszłam do WNIOSKU.
I ów wniosek sprawił mi radość wielce umowną... Bo nie mogę powiedzieć, że mnie zmartwił.
Pytanie: kto jest najważniejszą osobą dla wnuka/wnuczki?
Odpowiedź: dziadek.
Bo:
1. Relusia: "na kwiatkach znamy się tylko ja i dziadek".
2.Niko: rękawy popodwijane jak u dziadka, na ryby się z dziadkiem wybiera i jeszcze teksty typu: "zapytam dziadka, on wszystko wie"
3.Wojtuś: obrazki rysuje dla dziadka, z napełnieniem zbiornika w straży pożarnej poczeka na dziadka. I jeszcze mówi "taaaaak" jak dziadek.
4.Lusia: stanęła po raz pierwszy na Dzień Dziadka, pierwsze kroki zrobiła w dzień dziadkowych imienin
A co z babcią???