środa, 29 grudnia 2010

Do zainteresowanych !

Byliśmy wczoraj na urodzinach.
Dostałam prezent.
Od solenizanta.

wtorek, 28 grudnia 2010

Rajtuzy

Ostatnie "zakupowe" wrażenia Mojej Młodszej Córci przywołały wspomnienie, którym postanowiłam się podzielić...
W czasach, kiedy zakupy przypominały polowanie (często na cokolwiek i nie dlatego, że trzeba było coś kupić żeby mieć do "mania" ale bardziej, żeby nie chodzić po ulicach zawiniętym w kołdrę na przykład...) udało mi się upolować...rajtuzy. Rajtuzy były ciepłe, miały ładny kremowy kolorek i rozmiar na metce odpowiedni dla mego dziecka, które jeszcze wtedy nie nosiło spodni, tylko sukienki i było "młodszą nastolatką". Czyli miało około 11-12 lat...
Ale, choć wiek był kompatybilny z metką na rajtuzach, to już od dawna długość nogawek tychże nie miała wiele wspólnego z długością nóg Mojej Starszej Córki.
Ale Polak potrafi.
Producent owych rajtuz na nie bawiąc się w mierzenie do każdej pary przyszył metkę z tym samym rozmiarem. Nie zostawało nic innego, jak szukać w duuużej kupce rajtuz z najdłuższymi nogawkami. Ale sklep nie był samoobsługowy, posiadał ladę i sprzedawczynię za ladą.A przed ladą tłum mamusiek dyszących potrzebą kupienia ciepłych rajtuz dla swych pociech!
Szukaj czegokolwiek w takich warunkach!!!
Ale, jak już pisałam, Polak potrafi!
Szczęśliwie dla mnie, tuż obok, ramię w ramię stał Mój Mąż ("bo jeśli będą sprzedawać po jednej parze...").
Kiedy przyszła moja kolej zapytałam grzecznie, acz bezmyślnie, panią za ladą: "czy może mi pani poszukać rajtuz na tego pana?"
W sklepie pełnym rozgadanych kobiet i rozbrykanych dzieci zapadła kamienna cisza...
I na niewiele zdały się moje późniejsze tłumaczenia, że moja córka ma takie długie nogi...

A Mój Mąż?
Nie, nie rozwiódł się ze mną za tę hańbę, którą na Niego ściągnęłam.

środa, 22 grudnia 2010

Wpływ polityki na życie uczuciowe szarego obywatela.

Śniło mi się dziś, że brałam ślub. Z Jarosławem Kaczyńskim.
Konkretnie śnił mi się ostatni przedślubny etap, kiedy to trzeba już wychodzić a jeszcze mnóstwo drobiazgów zostało do wykonania...
Myłam głowę (w ślubnym stroju), szukałam w szafce odpowiednich butów do mojej różowo-srebrnej (!) kreacji...A także dowodu tożsamości, który się gdzieś zawieruszył.
Co najdziwniejsze: dzielnie mi w tym wszystkim pomagała licznie zgromadzona rodzina (także ci jej członkowie, którzy lata temu odeszli do wieczności) z Moim Osobistym, Aktualnym Mężem na czele.
W całym tym przedślubnym rozgardiaszu nie brały udziału Moje Córki. One spokojnie czekały przed Urzędem Stanu Cywilnego (zaprzyjaźniając się w międzyczasie z Martą Kaczyńską) ażeby w odpowiedniej chwili poświadczyć swoimi podpisami zawarcie małżeństwa.

Ślub się nie odbył.Dowodu nie znaleziono.
W każdym razie sen ten stał się taką traumą, że się obudziłam o 5.30 i bałam z powrotem zasnąć.

I teraz tak sobie myślę, że Romek jednak zbyt gorliwie szukał mojego dowodu. Mimo, że go nie znalazł.
Myślę również o tym, że głupie sny czasem powodują, że do człowieka docierają oczywiste prawdy...o drugiej połówce, o tym, że"wiesz, co masz...".
Ale, mimo wszystko, co by było jakby znalazł?

czwartek, 16 grudnia 2010

...zima zła...

Na termometrze za oknem -14. W szafie cieplusieńka kurtka.Czapki, szaliki, rękawiczki, grube swetry...i inne równie grube i cieplusieńkie rzeczy.
A ja w cienkiej kurtce.
Zima mnie zaskoczyła. Jak drogowców!
Może ktoś wie, czy niskie temperatury mają ujemny wpływ na inteligencję? Albo wolę przetrwania?

poniedziałek, 13 grudnia 2010

przygoda gastronomiczna

Zawsze uwielbiałam buraczki. Jedzonko z buraczków, jakie by ono nie było, było moim ulubionym jedzonkiem. Nie byłam w tym odosobniona. Jako, że buraczki od zawsze jadał Mój Mąż. Oraz od pieluch Moja Starsza Córka. Ot, taka buraczana rodzinka. Aż tu na świat przyszła Moja Młodsza Córcia...i nie dość, że nie chciała jeść buraczków, to jeszcze - o zgrozo - mówiła, że są niedobre.
Bardzo nas to zdziwiło i dziwi do teraz.
Nie wiem ile czasu poświęciłam na opowiadanie o niebiańskim smaku buraków, o ich dobroczynnym działaniu...
Potem już sobie odpuściłam: nie je, to nie. Nie wie, co dobre. Jej strata.
A my dalej...buraczki.
A jak się je, to człowiek poszukuje nowych rozwiązań. Gastronomicznych. Ja również. Znalazłam na pewnym forum przepis na... ciasto z buraków. No, tego jeszcze w naszym domu nie było.
Postanowiłam zrobić je od razu. A ponieważ miało mieć smak makowca (mniam...) to już się ani chwili nie wahałam.
Upiekłam. Wyrosło piękne. Zaraz gorącego uszczknęłam ociupinkę: naprawdę smakowało jak makowiec. Z niecierpliwością czekaliśmy aż przestygnie. W międzyczasie jakaś kawa...będzie podwieczorek...
Wystygło.
Emilusiu Moja Kochana!!!
Jeżeli soczek z pieczonego buraczka, którym leczyłam wszelkie Twoje przeziębienia miał w 1% tak ohydny smak, jak to ciasto, to ja Cię z całego serca przepraszam. Wybacz i nie chciej odszkodowania za traumatyczne przeżycia w dzieciństwie!!!

piątek, 10 grudnia 2010

Jak portale społecznościowe otwierają nam oczy na rzeczywistość

Mój Mąż ma konto na facebooku. Ponieważ ja nie mam a On ma je do "mania" - czyli , że nic tam nie robi , pewnie nawet nie zagląda- to muszę sama go (tego konta) używać.
Zaglądam tam rankiem, przy herbatce- wiem przynajmniej co się na świecie (czytaj: wśród znajomych) dzieje.
Znajomi, jak znajomi...ale ile się można o własnej rodzinie dowiedzieć. Na przykład wczoraj się dowiedziałam, że moje dziecko marzy o bułce z Biedronki...
I od razu refleksja...nie mogę Jej tego marzenia spełnić. Bo bułka ma być ŚWIEŻA.
Nawet jakbym najświeższą na świecie kupiła, to za 1500 kilometrów i dwa tygodnie- przejdzie jej zdecydowanie ta świeżość.
To było wczoraj.
A dziś doczytałam się, że:
po a) Mój Mąż ma jedno dziecko.
Ciekawe, kto jest ojcem drugiego...
po B) ma jedną wnuczkę.
Tu wniosek, że wnukowie są ignorowani na facebooku.
po c) mało, że ma jedno dziecko, to jeszcze okazało się, że jest jego...matką.
Wyszło na to, że ja czegoś zdecydowanie nie wiem.
Przez te wszystkie lata nie zauważyłam żadnych cech kobiecych u Mego Męża. Nawet nie ma Maria na drugie imię! W ogóle nie ma drugiego imienia!
A może ma?
Tylko się ukrywał?
Bo naprawdę jest kobietą???

wtorek, 7 grudnia 2010

Będzieje alkoholizmu

No i stało się.
Najbardziej na świecie bałam się zawsze ludzi nadużywających alkoholu.
A tu Mój własny, osobisty Mąż - nie, jeszcze się nie rozpił. Ale jak wprowadzi swoje zamiary w czyn to co ja, biedna, zrobię!!!
Bo On dotychczas wszystko leczył dziurawcem. I na wszystko Mu pomagał. A ostatnio wynalazł nalewkę z korzenia rdestu.I się przerzucił.I pije od wczoraj tę nalewkę. 25 ml dziennie.I podobno Mu pomaga.No i do tego momentu jest wszystko ok. Tylko, jak mnie dziś poinformował, wyczytał w internecie, że można jeszcze inne nalewki robić z różnymi, według mnie, dziwnymi roślinkami. A my coraz starsi jesteśmy i coraz więcej nam dolega. I ja się martwię, że jak Romek sobie naprodukuje tych nalewek (na każdą dolegliwość po jednej) to może Mu się dziennie szklanka alkoholu zebrać!
I, po niedługim czasie, będę miała męża z problemem alkoholowym.
Dla niezorientowanych: "będzieje" to twór Romka; określa dzieje, które będą czyli przyszłość.

piątek, 3 grudnia 2010

Tradycja...

Każda rodzina ma swoje domowe tradycje i zwyczaje. I każda inne. I potem ludzie z różnych rodzin się spotykają i zakładają własną rodzinę i sobie nowe tradycje wprowadzają.
My też. O szczegółach może innym razem. Bo tych nowych-starych tradycji i zwyczajów się przez te lata troszkę nazbierało.
A dziś tylko takie wspomnienie i spostrzeżenie jakie poczyniłam wczorajszego wieczora.
Otóż pierwsze skojarzenie na hasło: dom rodzinny (taki dosłowny: ściany,okna, drzwi) Mojego Męża to dla mnie krzesełko z "kupką"ciuchów stojące w kącie pokoju. Pokój"do wszystkiego", także do przyjmowania gości, ciuchy: przegląd z tygodnia, starannie poukładane tudzież przewieszone przez oparcie.
W moim domu za to: stolik na którym leżało...wszystko.Zawsze. Bez względu na to ile razy dziennie próbowaliśmy zaprowadzić na rzeczonym stoliku jakiś ład.
I teraz: mamy mieszkanie 3-pokojowe a Mój Mąż z uporem, przez ostatnie 35 lat wiesza i układa swoje ciuch na krześle w pokoju gościnnym.
A ja mam dwa stoliki. Bo mi się na jednym te wszystkie potrzebne rzeczy nie mieszczą!

czwartek, 2 grudnia 2010

!!!

"My, kury domowe, wiemy jakie namiętności nami targają" Małgorzata Koroniewska
Obiema rękami i całą klawiaturą się pod tym podpisuję!
Najlepsza definicja "kury domowej".

wtorek, 30 listopada 2010

Opłakane (przeze mnie) skutki diety

Odchudzamy się. Razem. Od dość dawna. Ponieważ wyniki są bardzo pozytywne, więc ulepszamy (czytaj: zmieniamy) naszą dietę. Skutki są różne, choć zawsze pozytywne. Różne, bo ja chudnę ok 7% tego co powinnam według wskazań diety, a Romek - 120%.
W związku z tym jest mi przykro, jestem zła a nawet Go czasem nienawidzę jak staje na wadze!!!
Kiedy się ostatnio okazało, że On stracił 1,10 kg, a ja 0,10 kg w tym samym czasie...to już nie będę pisać jakie myśli powstały w mojej głowie...
Pytam Go straszliwie rozżalona: "Romek, dlaczego ty tak chudniesz a ja nie?"
A Mój Mąż mi na to: "Bo ja śpię energicznie. A spanie to jest ciężki wysiłek. Wiesz, ile to kalorii trzeba zużyć jak się śpi?"
On śpi 5 godzin na dobę! Jakby pospał normalnie (znaczy 9) to za 2 tygodnie będzie wyglądał jak anorektyk!!!

poniedziałek, 29 listopada 2010

Zycie bez teatru

Czas akcji: bardzo późny wieczór.
Miejsce akcji: pokój "telewizyjny".
Udział biorą; Mój Mąż (R) i ja (M).

R: idziesz się myć?
M: nie, będę jeszcze film oglądać.
po dłuższej chwili:
R: idziesz się myć?
M: nie! będę film oglądać.
po następnej chwili:
R: idziesz się myć?
M: nie!!! film będę oglądać! Wiesz,co to jest film?
R: No. Takie coś, co ma napisy z przodu i z tyłu.
Padłam.

wtorek, 23 listopada 2010

...a świstak siedzi i zawija...

Jeśli pragniesz interesujących snów, to polecam sprawdzony sposób: kolacja (nawet niekoniecznie ciężkostrawna) bardzo późnym wieczorem, tuż przed udaniem się w pościele.
Ja tak zrobiłam ostatnio i uzyskałam 2 bardzo ciekawe acz stresujące.
Bohaterami byli (w kolejności śnienia):
1.nastolatki biegające z pistoletami i świeżo naostrzonymi siekierami po osiedlu, na którym spędziłam dzieciństwo i używające w/w elementów nad wyraz obficie.
2.Mój Mąż w balecie!!! Nie wiem jak było na premierze bo śniłam o próbie generalnej: Romek w różowej spódniczce ze swym nieodłącznym zarostem...hmmm...i te piruety...
W czasie próby rozeszły się klepki i rusztowania sceny.
Ale nie wiem co dalej było bo właśnie wtedy Mój Mąż mnie obudził, żeby UWAGA !!! zapytać mnie ...o której mnie obudzić!!!
Bo, jak mi wytłumaczył , On woli obudzić się wcześniej i trochę poleżeć zanim wstanie...
W stanie najwyższego wzburzenia zaproponowałam Mu żeby mnie budził wcześniej, to ja Go obudzę, żeby mógł poleżeć zanim wstanie i będzie mógł mnie obudzić!!!
P.S. Jakby co, to ja proszę datki na Dom Dziecka zamiast wieńców na pogrzebie.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Porozumienie serc

Mój Mąż kolekcjoner jest. I w związku ze swa pasją kolekcjonuje. Wszystko.
A nawet jeszcze więcej.
Trzydziestopięcioletnia praca nad Nim nie przynosi żadnych wymiernych efektów i ciągle znajduję różne dziwne rzeczy z Jego kolekcji najmniej odpowiednich do tego miejscach. Tu muszę przyznać, że przez owe 35 lat Romek nie wynalazł żadnej nowej kryjówki. Zawsze znajduję Jego nowe kolekcje w starych, sprawdzonych miejscach...
Co jakiś czas, jak się za bardzo rozplenią (te kolekcje) to zbieram, wystawiam do przedpokoju, i On je wtedy wynosi. Do piwnicy. Nadmieniam, że piwnica jest normalnej, blokowej wielkości i nie jest z gumy.
Słyszę wtedy różne uwagi typu:"nie ma dla mnie miejsca w tym domu..." bądź:"ciągle mi moje rzeczy przekładasz a potem mi wszystko ginie...".Nie dotyka mnie to specjalnie bo gdybym tego nie kontrolowała to musiałabym się sama wynieść do piwnicy. A to nie jest dobre miejsce.
Jakis czas temu wydzieliliśmy, na mocy wspólnego porozumienia, 2 półki (kolejne 2!) w szafie przedpokojowej. Półki dość obszerne.Na drobiazgi idealne. Dużo się zmieści. Tych drobiazgów.
Wczoraj z Romkowych półek zaczęły się różne rzeczy wysypywać. Uprzedziłam, że wszystko co wypadnie - wyrzucam do śmieci. Albo wcześniej posprząta.
Dziś rano usłyszałam dziwny hałas dochodzący z przedpokoju. Na sprzątanie nie wyglądało...
Ale może po prostu poustawiał na brzegu półki to co niepotrzebne a z czym nie ma serca się rozstać...
Wypadnie, ja wyrzucę a On będzie miał spokojne sumienie?

sobota, 20 listopada 2010

Dylematy

Otwarłam oczy bladym i szarym od deszczu świtem a tu depresja jesienna siedzi i szczerzy zęby we wrednym uśmiechu...
Zamykam je czym prędzej i widzę wieeeelki puchar lodów z bitą śmietaną i różnymi innymi pysznymi rzeczami...
Otwieram...
Zamykam...
Otwieram...
Zamykam...
A może otworzę, wstanę, wezmę moją depresję jesienną i pójdę się z nią zaprzyjaźniać za pomocą takich lodów?

wtorek, 16 listopada 2010

Wolna !!!

Znalazłam sposób na bezbolesne wyjście z uzależnienia. Mojego prywatnego uzależnienia od bułki grahamki i pasty z jajek.
Otóż: postanowiłam ugotować i uraczyć moich dzisiejszych "obiadowych" gości czymś szczególnym.To coś szczególne, to przepyszna potrawa(?), którą jadłam u Moich Dzieci, a którą Moja Starsza Córka nazywa "zielone błotko". Naprawdę nazywa się ona gumbo.Ale "zielone błotko"też ładnie, szczególnie, że tak właśnie wygląda.
Ale: do rzeczy!!! Od bladego świtu preparuję zielone błoto. Jest pyszne!!! PYSZNE!!! Wprawdzie wyszło mi brązowe, nie wiedzieć czemu, ale w smaku i konsystencji jest bez zarzutu.
Gotuję więc od białego świtu i mniej więcej od tego momentu próbuję... próbuję... próbuję...
Aż wreszcie, jakieś 15 minut temu przypomniałam sobie, że jakieś śniadanie trzeba zjeść.Przygotowałam sobie - to co zwykle - herbatkę zieloną i grahamkę z pastą z jajek.
Ugryzłam - nie zachwyciła mnie. Zjadłam do końca - bleeee.
Już nie lubię pasty z jajek.
Zostałam uwolniona od nałogu!
Teraz kolej na lody z bitą śmietaną!

wtorek, 9 listopada 2010

Zawiadomienie

Zawiadamiam wszystkich zainteresowanych, że w październiku 2010 roku Mój Mąż STRACIŁ prawo do określenia McGywer!!!
Nie wiem czy bezpowrotnie. To się okaże. W praniu czyli w życiu.
Stracił je (to prawo) ponieważ okrutnie zawiódł mnie i Swoją Córkę kiedy się okazało, że jedyny klucz jaki posiadamy znajduje się w domu, na półce z herbatami a my jesteśmy na zewnątrz. I rozwiązaniem jest się po prostu włamać.Przygotował sobie narzędzie włamalnicze z gałązki czarnego bambusa, gumki recepturki i anteny od samochodu. I co? i kicha!!! Nie włamał się, nie potrafi!!! A przynajmniej nie do domku Moich Dzieci... Bo do swego samochodu - bez problemu.
To było jakieś trzy tygodnie temu... Teraz sobie myślę, że może to dlatego, że nie miał przy sobie keczupu...

sobota, 23 października 2010

ale to już było...

W zamierzchłych czasach, kiedy byłam całkiem malutką dziewczynką (taką około 3,5 letnią) byłam również starszą, nad wyraz odpowiedzialną i opiekuńczą starszą siostrą.
Pewnej sylwestrowej nocy tamtego czasu moi rodzice udali się na bal zostawiając mnie i mego młodszego braciszka (każde w swoim łóżku) pod opieką sąsiadki, która co jakiś czas miała do nas zaglądać....
Tak też pewnie było. Ale w międzyczasie mój brat się obudził , przyszedł do mnie z tekstem: "już nie chcę spać w tamtym łóżku".
Co robi odpowiedzialna i opiekuńcza starsza siostra? Wstaje, pozwala małemu braciszkowi położyć się na swoim miejscu, okrywa go pierzynką i idzie do "tamtego łóżka"...
A w "tamtym łóżku" nasikane.
Nie, nie przegoniłam go, umościłam się , starając się, mimo ziębiącej mokrej plamy, rozgrzać. I po długim czasie - usnęłam.
I wtedy mój młodszy braciszek przyszedł mnie poinformować, że on nie chce spać w moim łóżku.
Wróciłam do swego...A tam, no właśnie: kałuża.
Odbyło się to kilka razy, aż nadszedł ranek a z nim moi rodzice . Co było dalej nie pamiętam.
A teraz jestem duża i mam małego wnuczka, którym opiekuję się intensywnie ponieważ jego rodzice pojechali na urlop.Pewnego popołudnia na spacerku Niko zapadł w drzemkę. Stało się to około 16.00. Drzemka trwa w zasadzie krótko... W zasadzie... Ta trwała i trwała i trwała...Nadszedł wieczór, potem ciemna noc głęboka...Ani hałas ani głód go nie obudziły...
Obudziliśmy się oboje rankiem: on po 14 godzinach nieprzerwanego snu, ja w zimnej kałuży...

środa, 13 października 2010

O pamięci ciąg dalszy...

Będzie o pamięci... Tyle, że mojej. Na wstępie muszę stwierdzić, że pamięć mam doskonałą. Nie zapominam nigdy i niczego. Ze szczególnym wskazaniem na potknięcia Romka.
Spojrzałam wczoraj na kalendarz i mówię do siebie: "O, Emilka ma za tydzień urodzinki...".
Przypomniałam sobie natychmiast, że jak Emilka za tydzień, to Moja Teściowa - tydzień wcześniej czyli, że właśnie je ma.
Co więc czyni dobra synowa (ha,ha) ? Łapie za telefon i dzwoni z najlepszymi życzeniami... Dzwoniłam przez 4 godziny. Wreszcie odebrała...Pytam grzecznie, gdzie łazi zamiast telefony z życzeniami urodzinowymi odbierać. A Ona na to, że to dopiero za tydzień.
Super po prostu!!!
Wykazałam się.
Tym bardziej, że odkąd jest moją teściową po raz pierwszy osobiście się pofatygowałam żeby Jej życzenia złożyć.

Jak wyrok...

O pamięci Mego Męża (a raczej jej braku) można tomy zapisać. Ale nie będę taka i nie napiszę. Niemniej jednak muszę, po prostu MUSZĘ, odnotować odkrywcze spostrzeżenie, którym się był wczoraj ze mną podzielił.
Bo to jest tak, że On zwykłą swoją sklerozę określa mianem"sklerozy geniuszu".I ma to do spółki z Emilką...Oboje notorycznie o wszystkim zapominają. Udowadnia mi przez te wszystkie lata, że tylko osoby wybitne mogą się tak zachowywać...Spuśćmy zasłonę milczenia na to, co ja Mu wtedy udowadniam.
A wczoraj, po kolejnej wpadce, w której główną rolę znów pełniła pamięć Mojego Męża, On radośnie podsumował:"bo wiesz, ja mam taką pamięć ODROCZONĄ".

sobota, 9 października 2010

Mc Gywer

Mam wnuka. Już jakiś czas Go mam. Mam też filmy. Takie stare, na kliszach, do jakich potrzebny jest aparat do wyświetlania. Tak zwany rzutnik. Filmy są wielce pouczające, wychowawcze i ze wszech miar odpowiednie dla trzylatka. Zostały po moich dzieciach...okazały się bardziej wytrzymałe niż rzutnik i w związku z tym trzeba było kupić nowy. A więc kupiliśmy. Nowy stary rzutnik . Jako, że od lat już ich nie produkują- kupiliśmy na allegro.
I cóż się okazało? Okazało się, że rzutnik jest popsuty. Ma spalony transformator. Wpadłam w rozpacz - bo tu trzeba lada dzień wyjeżdżać a my nie mamy rzutnika dla Niko. Ale Mój dzielny Mąż obiecał naprawić. No i dziś rano wziął się za naprawę.
Rzutnik jest dalej popsuty. Spalony transformator został wymieniony na inny...również spalony...
Moja rozpacz gwałtownie wzrosła. Ale...Ale nic to -taki transformator dla Romka. On sobie z tym poradzi... Wytłumaczył mi (a raczej próbował, bo ja bibliotekarka jestem z wykształcenia i o fizyce wiem tyle, ze potrafię w każdej bibliotece bez pytania znaleźć dział pod nazwą "fizyka"), że on weźmie ładowarkę od telefonu i .................coś tam uczyni.
Minę musiałam mieć mało inteligentną, bo za chwilę próbował mi to drugi raz tłumaczyć. Zyskał tyle, że zapytałam z całą powagą: "Romek, ale czy ty to umiesz naprawić?" .
Dowiedziałam się, że przecież nie nazywam się Tomka Wonna (odpowiednik Niewiernego Tomasza i w ogóle nazwa roślinki) i powinnam Mu bardziej ufać. A poza tym to Mc Gywer za pomocą czterech butelek keczupu i linki wyprodukował lotnię czy inny samolot, to co to dla Mego Męża taki rzutnik...
Hm... zastanawiam się : jak próba z ładowarką się nie powiedzie, to czy mojemu prywatnemu Mc Gywerowi wystarczy jedna butelka keczupu i na przykład dwa ołówki...

niedziela, 3 października 2010

wieczór przed telewizorem

Po niebywale pracowitym i wyczerpującym popołudniu postanowiliśmy obejrzeć wieczorny film.Na "polsacie",trwa godzinę, "CSI Kryminalne zagadki Miami". Dla niezorientowanych - taka łamigłówka z fascynującymi mnie od zawsze metodami odnajdywania morderców głównie za pomocą różnych zabiegów laboratoryjnych.
Zaopatrzeni(ja w kocyk i butelkę wody mineralnej, Romek w kubek kawy) zasiedliśmy przed telewizorem...Do filmu jakieś 2-3 minuty...
Nagle Mój Mąż wstaje i z mruknięciem "prysznic" udaje się do łazienki. Postanowił naprawić prysznic. I zdążyć przed filmem.
Naprawił.
Nie zdążył.
Wrócił w trakcie (długo przed końcem).
Na moją uwagę, że teraz nie wie co się wydarzyło, odpowiedział:"wiem, ktoś umarł ".
A następnie udał się w objęcia Morfeusza...

piątek, 1 października 2010

Oświadczenie

W związku z tym, że aura za oknem iście listopadowa, że temperatura powietrza zniżkuje i jest coraz bliższa zeru, że wczoraj mnie uraczono informacją o śniegu w Tatrach, że kupiłam już wszystkie , zadane mi przez Moje Córki, książki, że kupiłam również inne rzeczy i skończyły mi się "w tym temacie"(hihi) moce przerobowe... informuję, że postanowiłam usnąć i obudzić się wtedy, gdy te wszystkie niesprzyjające życiu czynniki zostaną zmienione!!!
Postanowienie jest ostateczne i niezmienne!!!
Tylko...że ja SPAĆ nie mogę.

środa, 29 września 2010

O miłości

W zamierzchłej przeszłości, kiedy byliśmy baaaaardzo młodzi a Moja Córka baaaaardzo mała zdarzało nam się (nawet często: tak raz na miesiąc) siadać wieczorkiem przy kuchennym stole (innego nie było - w pokoju funkcję stolika pełnił karton po telewizorze) , liczyć zasoby finansowe i dzielić je na "kupki".
Pewnie nie widzicie w tym nic dziwnego , w dzisiejszych, nie najłatwiejszych czasach to powszechne działania są. Że przychodzi dzień wypłaty i siadamy z ołówkiem i karteczką i liczymy. Jako, że wypłata na koncie w banku- więc wirtualna ( a czasem wirtualna z powodu wielkości) a co za tym idzie - "kupki "też wirtualne.
Czasy , o których mówię różniły się pod wieloma względami od dzisiejszych. To wydarzenie, które opisuję- również. Bo wypłata była wprawdzie w bardzo wirtualnej wielkości ale ten dzień kiedy dzieliliśmy ją na"kupki" to nie był dzień tuż po jej otrzymaniu ale raczej tuż przed. I bynajmniej nasze "kupki" nie nazywały się : czynsz, jedzenie, paliwo, nowe buty, rata kredytu,prąd...
One się w ogóle nie nazywały!!! To była rozmowa, która za każdym razem przebiegała tak samo. Cytuję z pamięci: "Do wypłaty jeszcze 3 dni, jeśli odłożymy kasę na pół chleba dziennie i litr mleka dla Paulinki, to wystarczy nam na nową Chmielewską".
Dwie "kupki": pół chleba i mleko na jednej i nowa książka na drugiej...
I starczało. Dodam, że nie mogliśmy czekać do wypłaty. Bo wtedy ludzie czytali. I książek nie starczało.
A Moja Córka chodziła na codziennie na spacer... do księgarni. Wchodziła, brała z lady książkę, otwierała, wsadzała do środka swój perkaty nosek i mówiła: "mamusiu, jak ona cudownie pachnie".
I w związku z powyższym- ponieważ Mój Mąż otrzymał wczoraj pożyczkę a ja kilka dni wcześniej(od Moich Córek) listę lektur niezbędnych im do życia, i ponieważ- w/w pożyczka okazała się kompatybilna z ową listą - udaliśmy się w najpiękniejsze rejony świata, czyli do księgarni...
W wiadomym celu.
Informuję : książki pachną tak samo pięknie jak w tamtych czasach.
Nie musimy realizować kupki "mleko dla Paulinki".
Pozostała nam jedna: ten chleb, z którego Mój Mąż nie chce zrezygnować.
A właściwie dwie...Bo jeszcze "kupka" książek, na które zamieniliśmy bilety Narodowego Banku Polskiego jako niewiele warte i mało przydatne.
I ja teraz będę siedzieć i się napawać.
Zapachem nowych książek. I pożywiać strawą duchową z tychże. Zanim je oddam prawowitym ich właścicielkom - czyli Moim Córkom!

wtorek, 21 września 2010

Nocne igraszki...

Kiedy już noc zapadła, obejrzeliśmy wszystko, co było do obejrzenia, zjedliśmy wszystko, co było do zjedzenia, omówiliśmy wszystko, co było do omówienia - należałoby się udać do łóżka...
Coś mnie jednak podkusiło i przed wyłączeniem komputera postanowiłam jeszcze zerknąć w jego zasoby. I znalazłam... Test na inteligencję. A właściwie testy dwa...
Co dziwne...Dotąd słyszałam zawsze o podziale na inteligencję wrodzoną i nabytą... Wczoraj się okazało, że jest jeszcze numeryczna i językowa i wizualna i ruchowa i interpersonalna i intrapersonalna...i wiele wiele innych...
Mnie najbardziej zainteresowała inteligencja przestrzenna.
Ponieważ nigdy w życiu nikt (ja sama również) nie sprawdzał stanu mojej inteligencji natomiast skądinąd wiem, że co jakiś czas na tzw. badaniach okresowych w zakładzie pracy Mojego Męża sprawdzają jak się tępi inteligencja, postanowiłam Go zaprosić do kompa w celu wykonania testu. Dał się namówić. Ja miałam być tylko obserwatorem... Ale to strasznie trudno się nie wtrącać. No więc się wtrącałam.Wypełniliśmy ankietę, szczerze i uczciwie odpowiadając na pytania o wiek, płeć, wykształcenie...itd... I wspólnymi siłami rozwiązaliśmy test. Na inteligencję przestrzenną. Na 20 możliwych zdobyliśmy 3 punkty. Co nam dało w przeliczeniu IQ 88. Do podziału. "Na łebka" przypada 44. Znaczy: inteligencja buraczka ćwikłowego tudzież rzodkiewki.
Hmm... Szczerze mówiąc wynik nas nie zadowolił i postanowiliśmy przeć dalej. Więc najpierw powtórzyliśmy test starając się usilnie zaznaczać prawidłowe odpowiedzi... I tu Mój Mąż okazał się rewelacyjny : 20 punktów na 20 możliwych i IQ powyżej 160.
Wniosek: może z inteligencją nie najlepiej u Niego ale pamięć rewelacyjna!!!
Następnie pokusiliśmy się o rozwiązanie następnego testu . A był to test na inteligencję numeryczną. Wpierw ankieta, z której wynikało, że jesteśmy kobietą w wieku 35 lat z dużego miasta, z wyższym wykształceniem.
A ponieważ po a) było późno, po b) to były głównie zadanka z matematyki, po c) i tak już nakłamaliśmy w ankiecie więc odpowiedzi udzielaliśmy na "chybił-trafił".
Ja udzielałam, bo Romek się trochę burzył!
I cóż się okazało? wynik: 17 punktów! co daje IQ 145>
No, zachwyciłam się!!!
Napisali mi jeszcze, że jak skończyłam 16 lat, to się mam z Mensą skontaktować.
Wybrałam kontakt z poduszką.
Dziś skłaniam się bardziej do wyniku IQ rzodkiewki. Bo myślę, że gdybym miała wyższe
to inaczej bym ten wczorajszy czas wykorzystała!

poniedziałek, 20 września 2010

Kipi kasza, kipi groch...

Zostałam otruta!!!
Uczynił to Mój własny osobisty Mąż serwując mi na kolację sałatkę z brokuła.
I na moje żale odpowiedział, że sama go (tego brokuła) kupiłam i do domu przyniosłam.
Tak. Ale ja Mu grzybów, które sam nazbierał i do domu przyniósł NIE UGOTOWAŁAM!!!
Truł się nimi samodzielnie zjadając samodzielnie przyrządzoną jajecznicę z grzybami. O!

P.S. Odkryłam czemu nie lubię brokułów. I, dokonawszy tego odkrycia - znienawidziłam je!
Otóż: ugotowane brokuły dają takie doznania smakowe, jak zmora mojego dzieciństwa: ohydna, wstrętna, paskudna, obrzydliwa KASZA MANNA.

sobota, 11 września 2010

Grunt to wsparcie

Rozmawiam z Moją Starszą Córką o sukience, którą sobie chciała kupić i której sobie nie kupiła bo wyglądała w niej "jakby się wybierała na dożynki". I "dlaczego Emilka w niej dobrze wygląda".
Pocieszam Ją, że każdemu co innego pasuje i żeby się za bardzo nie przejmowała, bo na przykład ja chciałabym sobie kupić kapelusz i nie mogę...
A Mój Mąż na to: "kupić możesz, tylko go nie noś".
Bardzo się poczułam dowartościowana! Naprawdę.

piątek, 10 września 2010

23... 24... 1... 2... 3... 4... 5... a potem już się śpi jak niemowlę !
Chociaż mam nadzieję, że niemowlakom nie śnią się takie bzdety jak mnie.

sobota, 4 września 2010

Tajemniczy Don Pedro.

Przedwczoraj zrobiłam na obiad klopsiki w sosie pomidorowym. Z makaronem. Ponieważ klopsików była jakaś zastraszająca ilość - zostały "na jutro" czyli na wczoraj. Żeby nie było zbyt nudno (że niby codziennie taki sam obiad) - ugotowałam wczoraj do klopsików ryż...Zjedliśmy... Po obiadku Mój Mąż stwierdził: "nie lubię sosu pomidorowego".
To zdarzenie miało miejsce wczoraj około godziny 17.00!!! Nie podniosłam się po tym ciosie do tej chwili. I nie wiem czy się kiedykolwiek podniosę.
Dlaczego??? Znamy się 37 lat. Mieszkamy pod jednym dachem 35 lat. I ja się dziś (znaczy wczoraj!) po tylu latach dowiaduję, że On nie lubi sosu pomidorowego!!!
Czego jeszcze nie wiem o Moim Mężu??? Co jeszcze przede mną ukrywa???
A jeśli On wcale nie jest tym, za kogo się podaje? Może, zamiast za spokojnego, zrównoważonego flegmatyka, którego podstawowym celem w życiu było osiągnięcie świętego spokoju, wyszłam za bezwzględnego terrorystę, który się z nieznanych mi powodów tyle lat maskował???
Nie wiem. Będę Go obserwować.
W każdym razie sosu pomidorowego już w życiu nie ugotuję!!! Jeszcze mi życie miłe.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Cud techniki

Największym osiągnięciem techniki ostatnich czasów jest dla mnie GPS.
GPS Mojego Męża odzywa się damskim głosem- bo to jedyna kobieta, z którą można się bezkarnie kłócić i nazywa się Andzia- zyskała to miano kiedy w Tarnowskich Górach po raz trzeci sprowadziła nas w to samo rozkopane do antypodów miejsce...-bo gubi się w mieście jak "Andzia w parku".
Kłótnie Romka z Andzią odbywają się za KAŻDYM razem kiedy wspólnie podróżują.O rezultatach i sposobach docierania do celu można dłuuuugo pisać...
Zaliczamy: drogi asfaltowe, drogi polne, miedzę, pola obsiane wszelkim dobrem, nieużytki rolne, kałuże przeróżnych głębokości, przecinki leśne, miejsca gdzie kiedyś była droga oraz miejsca gdzie kiedyś może będzie droga.
Jeszcze nam się nie udało dotrzeć do celu bez tych atrakcji.
Bo Andzia ma dwie opcje wyznaczania trasy: najkrótszą i najszybszą. Ja osobiście nie odróżniam która jest która..
Następnego GPS-a proszę z opcją "CYWILIZACJA"!!!

piątek, 27 sierpnia 2010

"...ach, śpij, kochanie..."

Podstawowym tematem konfliktów w naszym stadle jest sen. W sensie, że Mój Mąż ma go, moim zdaniem, zdecydowanie za mało. On twierdzi, że dość. Ja, wynajduję. różne publikacje o związkach przyczynowo-skutkowych długości snu ze zdrowiem i zachowaniem człowieka (musisz spać dłużej, bo...i tu Mu cytuję to wszystko co Mu grozi jak nie będzie spał...). Na podstawie doświadczenia i obserwacji (Romek zasiadający do oglądania filmu - jeśli Mu nie przeszkadzać usypia po 10 minutach) WIDZĘ, że tego snu ma za mało. Wstaje codziennie o 4.00 nad ranem. A z wielkim trudem udaje Mu się trafić do łóżka o 23.00. Z tym, że jeśli Go podstępnie przekonam żeby się zdrzemnął po pracy - to najczęściej też wstanie o 4.00.I tak sobie życie w domowych pieleszach spędzamy...Błędne koło i obłęd po prostu.
Aż tu wczorajszego wieczoru... Nie, nie poszedł spać o ludzkiej porze z własnej, nieprzymuszonej woli !!!Spojrzał w okno, rzucił uwagę, że jesień nadchodzi, że tak szybko się już ściemnia...Przypomniałam, że niedługo zegarki przestawiamy. I wtedy usłyszałam: "a wiesz, że jak byłem mały, to chodziłem w zimie spać o czwartej." O czwartej! znaczy o 16.00! I spał do rana! wstawał do szkoły! o 7.00!
Z matematyki nie byłam wybitna, ale liczyć umiem- 15 godzin spał!!! Przez całe dzieciństwo i wczesną młodość!!!
To może jednak można się wyspać na zapas???
Hmmm...Wyspał się na zapas, na starość człowiek potrzebuje mniej snu...Znaczy, te 4,5-5 godzin Mu wystarcza???
Muszę sobie znaleźć inny temat do konfliktów. Bo nudno będzie!!!

środa, 25 sierpnia 2010

Wreszcie koniec. Część ostatnia: o prezentach

Bo mnie tu następne wakacje zastaną!!!
Przyszedł czas na wybór prezentów. Pod tytułem: "Pamiątka z Bułgarii".
Pomni sugestii Naszych Dzieci, które chciały "cokolwiek, byle coś bułgarskiego" udaliśmy się do Nesseberu w celu zakupienia tychże pamiątek...Nesseber "nastawiony"na turystów, mnóstwo malutkich sklepików i straganików ściśle przytulonych do siebie w wąskich uliczkach... Zdawałoby się - nie problem coś wybrać. No i rzeczywiście - -nie problem. Potrzeba tylko duuuuużo czasu i cierpliwości, trochę mniej (ale tylko trochę !) kasy i znajomość potrzeb, gustów, ewentualnie granic akceptacji tych, których chcemy obdarować - i już można wybierać!!!
Zaopatrzeni w to wszystko - ruszyliśmy.
I zaczęły się "schody". Pamiątki z Bułgarii charakteryzują się dwiema zasadniczymi cechami:
1. są generalnie wyprodukowane w Chinach i
2. (co wypływa z poprzedniej) są dostępne prawie w KAŻDYM miejscu na naszym globie.
I dlatego Nasze Dzieci dostały "pamiątki z Bułgarii" z metkami "made in China". Albo "made in Turkey".Tylko Relusia ma naprawdę "made in Bulgaria". Ale One dobre są, te Nasze Dzieci i nie protestowały. Nawet mówiły, że im się podoba. A ja Im wierzę i w związku z tym wszyscy jesteśmy zadowoleni.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Miś panda

Niedzielny poranek. Proszę Mego Męża żeby poszedł do sklepu po śniadanie dla mnie (mam śniadaniową dietę: bułka grahamka i pasta z jajek - uwielbiam). Jakiś czas - według mnie zbyt długi - się ociąga. Wreszcie wychodzi rzucając: "Ale ty nie możesz jeść tylko pasty z jajek bo będziesz miała okropne kłopoty.Jak misie panda, kiedy im bambusowych liści zabraknie ".

piątek, 20 sierpnia 2010

Wakacje moich marzeń, część piąta

Mój Mąż, dla którego siedzenie w miejscu jest straszliwą karą (ale tylko na urlopie, w domu może siedzieć do upojenia...) spędzał w/w urlop czynnie. Kiedy ja się opalałam, On zbierał muszelki- dla Relusi, walczył z falami- o czym już pisałam, łowił kraby- ale za szybko uciekały...Jak się już tymi wyczynami zmęczył- siadał i rzeźbił. To na plaży. Wieczorami ganiał siebie i mnie na spacery.Ravda nieduża jest więc z konieczności te spacery odbywały się zawsze po tych samych trasach: nad morzem albo po mieście. Z tym, że po mieście z nieodłącznymi kijkami trochę było trudno: nie my jedni chcieliśmy spacerować...Zostawało więc nadbrzeże. I co kawałek rodzaj betonowego mola obłożonego ze wszystkich stron wielkimi kamieniami. I takie miejsca Mój Mąż sobie upodobał. Bo tam zamieszkiwały kraby. A On sobie za honor wziął złowić kraba!!! I złowił... Okazało się, że krab jakiś czas temu był zszedł. Dlatego dał się złowić Romkowi!!!
O muszelkach teraz będzie.
Muszelek były dwa rodzaje (podział mój) : puste, które masami leżały na plaży i ..."pełne" z zawartością ale już "zleżałą".
Znalazł kiedyś kilka przepięknej urody muszelek z zawartością, zabrał do hotelu i położył na balkonie. Szczelnie opakowane folią. Po 2 dniach rozniosła się po balkonie, pokoju i okolicy taka woń, że Pani Sprzątająca pewnie się zastanawiała czym my się odżywiamy.
"No przecież to musi wygnić"odpowiedział na moje wyrzuty.
36 stopni, zdechłe małże na moim balkonie - trzeba się poświęcić. Dla Relusi...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Wakacje moich marzeń, część czwarta

Któregoś pięknego poranka, stęskniona, postanowiłam zadzwonić do Dzieci. Jak postanowiłam tak zrobiłam: wystukałam numer i już miałam wcisnąć zieloną słuchawkę kiedy mnie coś "tknęło" i zapytałam:"Romek, a jeśli tu jest godzina 7.04 to która jest w Londynie?".
Okazało się, że 5.04!!!
Zobaczyć minę Mojego Dziecka o TAKIEJ porze - bezcenne.

środa, 18 sierpnia 2010

Wakacje moich marzeń, część trzecia.

Dziś będzie o morzu...
Morze Czarne jest...czarne. No i właściwie mogłabym na tym skończyć. Ale nie skończę bo mam zapędy grafomańskie.
Prócz tego, że Morze Czarne okazało się być czarne, było także gładkie jak...kaczok (dla niezorientowanych : kaczok to taki wiejski staw, po którym kaczki pływają- bez podtekstów- trochę większa kałuża po prostu). Tyle, że zdecydowanie większe od przeciętnego kaczoka.
Takie morze nas przywitało. I takie było przez pierwszy dzień. Prócz tego zawiodło mnie straszliwie, bo ugotowana na słońcu (jakieś 35 stopni Celsjusza) postanowiłam się ochłodzić. Uwielbiam to - wejść do wody i słyszeć jak skwierczą krople na rozgrzanej skórze...Nie zaskwierczały. Z tej prostej przyczyny, że to nie Bałtyk. W Morzu Czarnym woda ma zbliżoną temperaturę do powietrza.
W następne dni już nie było kaczoka. Było prawdziwie dość groźne morze. Ale w dalszym ciągu cieplutkie. Z wysokimi falami, przez które skakali amatorzy kąpieli.
Romek również postanowił się wykąpać. I poskakać...
Poszedł i po niedługim czasie wrócił. Bez okularów. A On bez okularów ślepy trochę(bardzo) jest.
Fala była duża i ostra. Postanowiła zedrzeć Mu kąpielówki. Mocno trzymał. A ona, prócz tego, że duża i ostra, okazała się jeszcze podstępna: kiedy Mój Mąż dzielnie bronił swoich majtek - zabrała Mu okulary.
Problem w tym, że okulary wziął na wczasy jedne, a majtek sporo...
Nie wykazał się. Ani przy pakowaniu, ani przy obronie swojej własności.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Wakacje moich marzeń, część druga

Kilka "migawek" z Ravdy.
Poszliśmy do sklepu po sławetny bułgarski jogurt. Podobno ma jedyne słuszne bakterie, reszta to podróba. A jeszcze do tego nazywa się "kisełe mleko". I moim zdaniem smakuje tak jak się nazywa...Ale być w Bułgarii i nie spróbować jogurtu!!Zaopatrzeni w kijki - bo daleko do sklepu i z kijkami szybciej i wygodniej,w ichnie pieniążki - bo czymś trzeba płacić, kupiliśmy jogurty i przy kasie okazało się, że potrzebujemy torby-reklamówki. Uprzejmy Pan Bułgar stojący za nami poinformował, że to torba- po prostu. A Mój Mąż ze zrozumieniem: "aaaa...tasza"(Ślązak z odzysku!).
Natychmiast padło pytanie czy my "Ruskie". Na wyjaśnienia, że nie, że my z Polski usłyszeliśmy, że "Polaki" to tu kiedyś przyjeżdżali i wtedy mąż pilnował samochodu- dużego fiata, a żona sprzedawała krem nivea, "Być może" i ręczniki. A teraz chodzimy z kijkami jak jacyś Amerykanie.
Rozbawiło nas to. Ale kiedy pojechaliśmy pozwiedzać Nesseber to przy każdej knajpce dyżurujący kelner zapraszał nas do środka ...po angielsku.

Wycieczka- niespodzianka

Postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę.Krajoznawczą, w zasadzie. Chociaż cele były dwa.
Podstawowy: znaleźć, obejrzeć, obfotografować jakieś nieziemskiej urody ruinki, najlepiej zamku, pałacyku, których to ruinek w naszej okolicy jest zatrzęsienie...
Drugorzędny: znaleźć, wykopać i zabrać do domu chmiel w celu posadzenia go w doniczkach na parapecie. Ku ozdobie.
No i trzeci, który się niejako nasuwa w charakterze wniosku: mieć z tego przyjemność.
Zabraliśmy po drodze Lidzię, która zawsze mówi, że warto z Nią jeździć bo zastępuje radio w samochodzie. Nasze radio jest wprawdzie zepsute...Ale Lidzię zaprosiliśmy na wycieczkę z czystej sympatii jaką do Niej pałamy. Bo jest świetnym kompanem i bardzo się lubimy.
Wyruszyliśmy w świetnych humorach. Lidzia rzeczywiście cały czas mówi i mogłaby zastąpić radio - gdyby była taka potrzeba. Oczywiście. Ale ponieważ ja jestem taka sama, więc się świetnie rozumiemy.
Tak więc jedziemy, gadamy, gadamy, jedziemy. Słoneczko świeci, czasu mamy dużo, żadnych zmartwień. Pełen luz. Ruinki do zwiedzania i uwieczniania- gdzieś przed nami. Chmielu nie ma, sprawdziliśmy. Ale- nic to, najwyżej go nie znajdziemy.
Romek kieruje się na Chałupki (takie miasto) a stamtąd już bliziutko do konkretnych ruinek. Czyli celu naszej podróży.
Jedziemy, gadamy, gadamy, jedziemy. Aż tu nagle - NAGLE !-były Chałupki, jest Bohumin!!!
Szok!!! Zajęliśmy Czechy!!! Dowód tożsamości mamy jeden- Romka.
Lidzia zamilkła z wrażenia (jak nam później wyznała - straciła zasięg). Ja - przeciwnie :nie zamilkłam. A przy tym z całą pewnością byłam bliska zawału. Moja wyobraźnia, o której już wszyscy wiedzą, że jest zwyrodniała, zaczęła mi podsuwać wizję czeskiego więzienia, które może różni się od peruwiańskiego czy brazylijskiego ale (moim zdanie) nieznacznie...
Jakie uczucia i doznania miotały Romkiem- -nie wiem - bo cokolwiek nim miota - nigdy się nie uzewnętrznia. Twarz blacha jak to mówią.
Jeszcze nigdy z taką radością nie wracałam "na ojczyzny łono".
Wnioski i komentarze z wycieczki:
Romek:"najbardziej się bałem, że zjazd z autostrady będzie za 100 kilometrów."
Lidzia:"jeszcze by Go (Romka) posądzili o handel żywym towarem*".
Ja:"gdziekolwiek udaję się ze swoim Mężem, powinnam mieć dowód tożsamości. Bo może się okazać, że pojechałam do Auchan w Raciborzu a robię zakupy w Ostrawie."
-------------
*Dwie pańcie w słusznym wieku i słusznych gabarytów. Ciekawe gdzie by szukał amatorów...?
p.s. chmiel kupię na Allegro.
p.s.s ruinek nie znaleźliśmy.
Ale życie przed nami, znów możemy jechać na wycieczkę...

piątek, 13 sierpnia 2010

Ciągle się uczę

Byłam w kinie dziś. Na pięknym i niezwykle pouczającym filmie pod tytułem "Dzwoneczek i uczynne wróżki". Że piękny - to wiadomo. A że pouczający...hm... całkiem nowych rzeczy się nauczyłam.
Otóż na przykład wiem skąd się biorą wróżki. O! A kto nie był a filmie - ten z całą pewnością nie wie.
Się podzielę swoją wiedzą: jak się mały bobas pierwszy raz zaśmieje - wtedy rodzi się wróżka.
Absolutnie piękne!!!
Dowiedziałam się również, że wróżki mają wiele talentów (co niejako zaobserwowałam na filmie) ale największym talentem jest talent do zaprzyjaźniania.
Czego sobie i Wam czytającym z całego serca życzę.

środa, 11 sierpnia 2010

jeszcze o starości...

Zjadłam dziś na śniadanie 8 tabletek.

wtorek, 10 sierpnia 2010

o marzeniach...

Pojechaliśmy na zakupy. Konkretnie do Lidla i konkretnie po lody takie prostokątne, w wafelku.Nasze ulubione. Ale, jako, że dziś wypłata - naszych lodów nie było. Tanie są po prostu. Musieliśmy się zadowolić "algidą" (nienawidzę lodów na patyku!!!).
W drodze powrotnej zastanawiamy się czemu te konkretne lody są takie ulubione. I już wiemy. Bo są one podobne do lodów naszego dzieciństwa.To były dwa wafelki a w środku jedna gałka. Zawsze marzyłam, żeby móc sobie kupić większego loda. Bo jak były np.trzy gałki to już dostawało się nie prosty wafelek ale wafelkową muszelkę... Nigdy nie miałam muszelki. Okazuje się , że Romek ma takie same, traumatyczne przeżycia...
Niespełnione marzenia...Biedni byliśmy...
Kiedyś zapytałam Moją Córkę: "Emilusiu, a jakie ty masz niespełnione marzenia z dzieciństwa?"A Ona na to ,że żadnych, bo Jej wszystkie spełnialiśmy!
I o czym Ona będzie na starość rozmyślać? co wspominać?
Nie jesteśmy biedni.
Bo to jednak fajnie mieć niespełnione marzenia.
No, bo jak się spełniają to trzeba szybko nowe wymyślać...a tak to się ma i ma. I człowiek sobie może powspominać i popielęgnować. A jeszcze jak ma z kim...

...

Stara już jestem... Poszłam dziś do mego ulubionego dr. Łączki. Ze swoją zreumatyzowaną czy też "zapaloną" żuchwą. A potem do apteki, wykupić receptę...I kiedy pani w aptece wyłożyła na ladę przepisane lekarstwa, powiedziałam do Romka:"spójrz, nasze ulubione tabletki"...
Bez komentarza...

Wakacje moich marzeń. część pierwsza

Przedarłam się wreszcie przez szarą rzeczywistość. Wróciłam do równowagi po powrocie z wakacji, posprzątałam, co było do sprzątnięcia, wyprałam, co było do wyprania, kupiłam, co było do kupienia. "Dokopałam się "do wakacyjnego "zapamiętacza" z notatkami i wreszcie mogę się podzielić wrażeniami z urlopu marzeń. Co niniejszym czynię...
"Jak Rumuni"- -hasło to egzystuje w naszym domowym słowniku od zamierzchłych czasów kiedy to nas znajomi przyjeżdżali do nas w odwiedziny na weekend (samochodem) z jedną torbą podróżną i 73 reklamówkami! Jak Rumuni.
Tak, mniej więcej wyglądaliśmy z naszym bagażem: Wieeeeeeeelka torba podróżna (nie napiszę co w środku), bagaż"podręczny": podusia, kocyk, ubranka na zmianę, ubranka na "jak się ochłodzi", torba-lodówka z jedzeniem (wszak to 25 godzin w podróży...), pokrowiec z parasolem plażowym i ukochanymi kijkami...I hit sezonu - leżaki! Bywają zgrabne, składane i niewielkie leżaczki, wygodne w transporcie. Nasze są zgrabne niewielkie i nieskładane, niewygodne w transporcie, za to rewelacyjne w używaniu.No to nie było wyjścia, pojechały z nami. Jedyne "opakowanie", do którego się mieściły to był...pokrowiec na garnitur. No i w tymże pokrowcu pojechały.Niemożliwie wypchanym. Bo leżaczek troszkę obszerniejszy od garnituru. A dwa leżaczki... Z moim błogosławieństwem i komentarzem Romka: "a co to kogo obchodzi ile ja garniturów na urlop zabieram!"
Ale powiem Wam, że to co wyglądało na potwornie wielką ilość bagaży w naszym autku, na tle autokaru okazało się całkiem niewielkie. Nie wyróżniało się wśród innych, nie mniej licznych bagaży. I tu muszę dodać, że choć nasz bagaż nie wyróżniał się objętością, to niewątpliwie wyróżnił się malowniczością.
O podróży pisać nie będę.Ponieważ ja bez względu na odległości jakie są do pokonania - śpię. W każdym środku transportu. Czy podróż trwa 15 minut, czy 25 godzin.
Jedno tylko z podróży warte zapamiętania...Zatrzymaliśmy się na granicy słowacko-węgierskiej, w... Szachach. Na obiad. Normalka przecież, tyle tylko, że godzina była 11.00. My w zasadzie o 11.00 obiadów nie jadamy, nawet "na zapas", więc poszliśmy na spacer.Pozwiedzać te Szachy. Padał deszcz, parasole zostały w domku (KTO jeździ na urlop z parasolem???), więc pożyczyliśmy parasol od Pana Kierowcy . I spóźniliśmy się z powrotem. Nie odjechali bez nas. Na szczęście, chociaż wsspółpodróżni już robili składkę na nowy parasol.
Gdyby nie dobre serduszko Pana Kierowcy to byśmy nasz urlop spędzili w Szachach!

sobota, 7 sierpnia 2010

powroty...

No i wróciliśmy! Nie będę odpowiadać na pytanie "jak było?", powiem tylko, że ANI RAZU nie pomyślałam: "biedna Krysia..."Cud jakiś czy co???
Ale czas cudów się skończył. I szara rzeczywistość skrzeczy...
Ciąg dalszy relacji nastąpi w czasie późniejszym, bliżej nieokreślonym.

sobota, 24 lipca 2010

Jutro - urlop!!!

No, dobra. Spakowaliśmy wszystkie olejki, stroje kąpielowe, leżaki, parasole...i inne. Jedziemy na urlop. Jutro, bardzo bladym świtem.Na dziesięć dni. Ale to muszą być fajne dni.
Mam przyjaciółkę. Mieszka w Australii. Również wybiera się na urlop ze swoim mężem. Tyle, że Krysia- na trzy miesiące.
Rozmawiałam z Nią wczoraj i powiedziała mi, że najwięcej konfliktów zdarza się na urlopie. Jako, że przebywa się w tym samym towarzystwie(np. męża) 24 godziny na dobę.
No, cóż, ma rację.
Obiecałam sobie, że jak mnie Romek wyprowadzi z równowagi, to tylko sobie pomyślę:"biedna Krysia..."
no, to :"cieść, pa!!! "jak mówi Mój Wnuczek.

poniedziałek, 19 lipca 2010

!!!

Bolało mnie ucho. Trzy dni... Bardzo. Tak bardzo, że sobie nawet kropelki kupiłam. I używałam. I nie przeszło. A dziś bladym świtem się okazało, że to nie ucho. To REUMATYZM w zawiasie szczękowym się umiejscowił i postanowił mnie informować o zmianie pogody!!!
Durnowato! Jak ja teraz gadać będę???

piątek, 16 lipca 2010

Wspomnieniowo...

Każde dziecko ma swój specyficzny słownik, którego używa zanim osiągnie umiejętność mówienia zrozumiałym językiem. Dzieci w naszej rodzinie również. Są też wydarzenia, o których nigdy nie zapomnimy...
Teraz, po latach, czasem bywa trudno dopasować określone powiedzonko do określonego człowieka ale są powiedzonka czy też słowa, które na zawsze zapisują się w naszej pamięci. Są też sytuacje, które wywołują takie wspomnienia...
Moja Starsza Córka mówiła "abalatka"na herbatkę i "ofuź dzi"(otwórz drzwi) na każde zamknięcie, także zamknięte pudełko czy zamek błyskawiczny.
Do dziś "ofuź dzi" funkcjonuje w naszym domu.
Moja wnuczka piła TYLKO żółte napoje wołając:"uty, uty"w odpowiedzi na pytanie jaki chce soczek. Smak w zasadzie był obojętny!
Moja Młodsza Córka w wieku około 8 lat miała całe podwórko koleżanek o połowę młodszych od siebie, które pukały grzecznie do drzwi i pytały:"wyjdzie Emilka?"
A Mój Wnuk w wieku 1,5 roku nauczył się mówić z przekonaniem:"ide,ide!".
I teraz Mój Mąż za każdym razem kiedy wychodzi z domu mówi:"ide, ide".A kiedy wraca, to pyta: "wyjdzie Emilka?"
A Emilka nie wyjdzie, bo wyszła a mąż ( nie mówiąc"ide, ide") i wcale nie ma zamiaru zaraz wrócić!!!
To tylko my wracamy do wspomnień. Bo nam troszkę smutno tu samym i jak sobie wspomnimy wszystkie "abalatki", "nebelki"(mebelki),"prze plecami"(za plecami) i tym podobne "patki"(a znaczenia tego słowa do dziś nikt nie odkrył), to nam się trochę raźniej robi...

O kwiatach

Lato. Żar się z nieba leje... A ja mam wreszcie kwiatki w skrzynkach na oknach.
Okna mam od południa i zachodu więc kwiatki są niezbędne coby trochę cienia wypracowały.
W pierwotnym założeniu to miała być fasola i pnąca nasturcja. I są. A przynajmniej wyglądają. Wprawdzie nasturcja się mało pnie bo nie wyrosła zbyt wysoka. Ale przy tych temperaturach też by mi się nie chciało. Ani rosnąć ani (tym bardziej) piąć.
To i tak sukces duży jest Mojego Męża i tych roślin. Bo na przykład w tamtym roku w 5 doniczkach obficie obsianych groszkiem pachnącym wyrósł był jeden chwast i jeden krzaczek- mizerny bardzo- tegoż groszku.
Dlatego teraz chuchamy i dmuchamy, doglądamy i podlewamy. A właściwie - Romek to robi. Starannie, z uczuciem, skutecznie...
Tak bardzo, że w doniczkach od 3 dni stoją kałuże. Przy 38 stopniach temperatury.
No i ja się pytam: czy ktoś wie jak wygląda sadzonka ryżu. Bo może to , co ja biorę za fasolę i nasturcję to jakaś odmiana ryżu jest...
Acha, jeszcze jedno...wczoraj Romek odkrył, że kaktus się jakoś dziwnie przechylił...Podejrzewam, że mu również osobowość na ryżową zmienił...Ale to muszę trochę poobserwować.A mam doświadczenie bo sto lat temu sama tak intensywnie kaktusa podlewałam, że po prostu zgnił.
Może Romek będzie lepszy i wyhoduje kaktusy o właściwościach ryżu.

środa, 14 lipca 2010

Dziurawiec

Dziurawiec- -cud natury, ziele szczególnie umiłowane przez Pana Boga - bo wyposażone we wszystkie dary i przez to skuteczne w każdej dolegliwości... I przez Mojego Męża, który na wszelkie swoje i cudze bóle serwuje dziurawiec. To prawda, że z sukcesem!!!
Ale! Jak się tyle tego dziurawca używa (a dobry jest tylko taki własnoręcznie uzbierany), to trzeba mieć go dużo: nazbierać, posuszyć...i przechowywać w odpowiednich warunkach.
Odpowiednie warunki to jest np. poszewka płócienna . Ponieważ poszewka płócienna z jasieczka była zbyt mała na ilości dziurawca jakie posiadał Mój Mąż, natomiast ta ze zwykłej poduszki - za duża - znalazł rozwiązanie: nieużywaną spódniczkę którejś z Moich Córek przerobił na woreczek. I fajnie - bo uszyta była z bawełnianej żorżety - dla niewtajemniczonych: to taki materiał, który wygląda jak pomarszczony przez co się rozciąga i wyżej wymieniony woreczek ma o wiele większą pojemność niż miałby uszyty z płócienka.
Dziurawiec sobie leżał w woreczku jakieś 3 do 5 lat, używany w razie potrzeby. Zawsze skuteczny...
A ja od mniej więcej roku walczę z molami spożywczymi. Wyrzuciłam jakieś pół tony zapasów. Ponaklejałam pułapki, z ulubionej reklamy Mojej Wnuczki, na owe stworzenia. Poustawiałam w newralgicznych punktach pojemniczki z nasionami kminku...Że nie wspomnę o sportach ekstremalnych w postaci biegania wieczorami ze ścierką po mieszkaniu w celu odłowu tego co mi po ekranie telewizora łazi i przeszkadza...
Wiem z internetu, że mole spożywcze są nie do wytępienia jak się już zadomowią...Ale nie dla mnie taka wiedza. NIENAWIDZĘ robali i innych insektów i jestem gotowa spalić chałupę żeby się ich pozbyć.
No i którejś nocy straciłam cierpliwość! Nie, nie rozpaliłam ogniska. Wzięłam się za poszukiwania źródła moich molowych problemów.
Znalazłam!
Dziurawiec Mojego Męża!
Wyrzuciłam do śmieci!
Obudziłam Go i poinformowałam (żeby Mu do głowy nie przyszło wyjąć i zachomikować...)!
Odetchnęłam z ulgą, odpoczywałam w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku tudzież zwycięstwa. Romek - jako, że to akurat pora na dziurawiec- nazbierał sobie nowego. Poubolewał, że mało bo susza. Ale zgodził się ze mną, że na nasze potrzeby wystarczy...
I wczorajszego wieczoru się dowiedziałam, że On stary dziurawiec wprawdzie wyrzucił, ale woreczek zostawił. Bo on fajny jest, ten woreczek, a żadnego mola tam nie zauważył...
Kocham Go. Chociaż to trudna miłość jest.

piątek, 9 lipca 2010

Punktualność grzecznością królów

Jaki środek komunikacji jest najbardziej punktualny?
Ten, na który się właśnie spóźniasz!!!
Zauważyłam pewną prawidłowość. Wczoraj ją zauważyłam!!!
Ponieważ nie znoszę się spóźniać- notorycznie czekam. Szczególnie na autobusy, które z mojej wsi zawiozą mnie - gdziekolwiek. Jako, że jeżdżą z częstotliwością jednego na godzinę. Lub 2 w tym samym czasie. Skutkiem takiego - dopasowanego do potrzeb mieszkańców rozkładu jazdy wszelkich środków transportu (komunikacja miejska, pks, pkp) na przystanku o kreślonej godzinie kłębią się tłumy. No- tłumki. Jako, że miasteczko niewielkie jest w zasoby ludzkie ale za to spore dość w zasoby przestrzenne. No i te "zasoby ludzkie" muszą się przemieszczać się po tych zasobach przestrzennych. Zawsze lepiej źle jechać niż dobrze iść, nieprawdaż?
A ponieważ środki transportu z rozkładem jazdy bywają mało kompatybilne- to sobie stoimy i czekamy na przystanku... Ja średnio jakieś 15-20 minut...W zależności od tego, o której dotrę na ów przystanek. Docieram 5-10 minut przed czasem plus obowiązkowe 10 (a bywa i 15 minut) spóźnienia autobusu.
No i właśnie wczoraj wyjątkowo dotarłam na przystanek o 15.30! Jeden autobus był o 15.28, drugi o 15.30. Na rozkładzie tak zapisano. Po ilości ludzi oczekujących (zero !!!) domyśliłam się, że autobusy już odwiedziły tenże przystanek...Ale w moim sercu kołatała się jeszcze nadzieja, że może ...Pokołatała się 20 minut. Następnie zmieniłam przystanek. Odczekałam sobie w pełnym słoneczku następne 30 minut. Wreszcie nadjechał tzw "autobus wycieczkowy", który to autobus zawiózł mnie poprzez wszelkie okoliczne wsie(dlatego wycieczkowy!) beż żadnych już przygód w uprzednio wybrane przeze mnie miejsce. Spóźnioną zaledwie o godzinę!!!
I dobrze. Mi tak. Było przyjść punktualnie 15 minut przed czasem! To nie!!!

poniedziałek, 5 lipca 2010

Zorientowany

Zasiadł był Mój Mąż do komputera...przejrzał najświeższe doniesienia (o miłościwie nam od dziś panującym nowym prezydencie), zajrzał na pocztę...coś tam jeszcze "pozwiedzał"...
I pyta,lekko rozczarowany:"nie napisałaś nic dziś?" myśląc o niniejszym blogu.
No , nie napisałam.
Po chwili słyszę:"ani Paulinka nic nie pisze, ani Emilka".
Szczegół,że one od jakiś 2 tygodni internetu z powodu przeprowadzki nie mają...

czwartek, 1 lipca 2010

Lody wielosmakowe

Z okazji urodzin Romka i prezentu w ramach tychże, zasileni sporym zastrzykiem gotówki(to ten prezent!!!), postanowiliśmy sobie zrobić ucztę. Wprawdzie urodziny Mój Mąż ma dopiero w grudniu, ale wszelkie prezenty z tej okazji przyjmuje jak rok długi...
A więc-uczta- lody koktajlowe o smaku wanilii, ajerkoniaku, kukułki i krówki...do tego ptysie z kremem budyniowym...ufffff....
Po pierwszym kęsie okazało się, że lody zawierają alkohol (bleeeee nie znoszę) po paru następnych, że już mi się ani kęs nie zmieści - zagryzałam ptysiami.
Schowałam resztę lodzika do zamrażalnika "na później".
Najedzona do wypęku i niezbyt zadowolona z alkoholu w jaki przyswoiłam całkiem niechcący, marudzę:" nyje mnie ...i odbija mi się tym ajerkoniakiem".
A na to Mój Mąż :"dobrze, że nie zjadłaś tych o smaku kukułki. Bo jeszcze byś kukała!"
Uwaga ! następny smak - krówka!!!
Czy to znaczy, że jakbym dotarła do końca...

piątek, 25 czerwca 2010

Wrrrr......

Komentarz Romka do poprzedniego postu:"życie jest piękne...mamy tyle błędów do popełnienia."
Komentarza do komentarza nie będzie!!!

Klon. I nie drzewo !

Zastanawia mnie w jaki sposób Romek, który ma ze wszech miar "wybiórczą" pamięć (wybrał kiedyś, żeby o niczym nie pamiętać), jest w stanie ZAWSZE pamiętać swoje błędy i NIGDY, PRZENIGDY nie popełnić drugi raz tego samego...Co oczywiście nie znaczy absolutnie, że przyjdzie taki moment, w którym okaże się, że popełnił już wszystkie i nareszcie mamy"z górki". Listę błędów to On ma imponującą. I tych popełnionych i tych do popełnienia. Jak z resztą każdy z nas.
W związku z tą szczególną cechą Jego pamięci podejrzewam, że się był kiedyś sklonował...Nie wiem kiedy i nie wiem jak. Ale Jego zachowania o tym świadczą. Nie można przecież jednego wieczoru powtarzać jak mantrę"nie wiem, nie pamiętam", a następnego dnia"już tak nie zrobię"(ale to tylko w odniesieniu do udowodnionych i zaewidencjonowanych potknięć) !!! I rzeczywiście - nie robi.
I tu wniosek: słusznie, że klonowanie uznano za nieetyczne i jest zabronione.
ON SIĘ ŹLE SKLONOWAŁ!!!
I nawet nie wiem, gdzie złożyć reklamację!

środa, 23 czerwca 2010

Wejrzeć w swoją duszę - bezcenne

Okazało się, że do pełni szczęścia potrzeba mi tylko trochę słońca...
A już się martwiłam, że pieniędzy!

niedziela, 20 czerwca 2010

Samochód

Postanowiliśmy pojechać wczoraj po zakupy. Okazało się, że drzwi w samochodzie zostały od poprzedniego używania niezablokowane.To leciwy dość samochód jest, nie posiada czegoś takiego jak centralny zamek. Każde drzwi trzeba ręcznie... I dodam, że to nie ja zapomniałam...Romek skomentował jedynie: "widzisz, jak dobrze mieszkać na takiej wsi!"Fakt, nie po raz pierwszy nam się to zdarzyło, i jak znam życie - nie po raz ostatni. Że nie wspomnę o pootwieranych oknach (uprzejmi acz kompletnie nieznajomi ludzie z osiedla biegali i szukali właściciela- czyli nas-bo "jeszcze się coś stanie z samochodem"), włączonych światłach (również sąsiedzi zadbali coby się akumulator do cna nie wyładował), otwartych na oścież drzwiach pozostawionych na noc ("panie Romku, ja przymknąłem, bo jeszcze jakiś kot by tam wlazł")...
Ale wracam do "wczoraj"... Pojechaliśmy po zakupy: jakaś kurtka dla Romka, jakieś zabawki dla Mikołaja...potem do "Biedronki", bo jeść trzeba.
I właśnie na parkingu pod "Biedronką "się okazało, że my sobie jeździmy....z otwartymi drzwiami!!!
Hmmmm....samochód bez dachu to kabriolet. A jak mógłby się nazywać taki bez drzwi?

piątek, 18 czerwca 2010

no i co???

Jak się już człowiek powściekał na zakłócanie spokoju porannego, jak już się wreszcie przyzwyczaił do niebiańskiej muzyki kosiarek do trawy, która to muzyka budziła go w środku nocy...To właśnie - skończyli! A ja chciałam ich przechytrzyć i wstałam bladym świtem, żeby mnie żadna kosiarka nie obudziła. No i nie obudziła. Bo nikt ich dziś nie używa.
Eh, życie nie jest do końca sprawiedliwe...
A może raczej powinnam była napisać, że życie jest do końca niesprawiedliwe... Jeszcze nad tym pomyślę...Miłego dnia życzę!!!

czwartek, 17 czerwca 2010

Tytuły dwa: co nam w duszy gra lub co w trawie piszczy

Poranki wiosenno-letnie na osiedlach miejskich charakteryzują się tym, że rozbrzmiewają dźwiękami jakich nigdzie indziej nie usłyszysz. I nie są to bynajmniej dźwięki, które wydają ptaszki.
Mieszkam na takowym osiedlu, więc wiem co mówię. Otóż dźwięki te zaczynają się bladym świtem, gdzieś około 6.30 i....trwają. Brzmią mniej więcej tak"wwrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr yyyyyyyyyyyyyyy". Są monotonne, jednostajne i upierdliwe. Dziś zmieniły tonację i zabrzmiały tak: "wwrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr y y y ". Się coś zapewne popsuło w instrumentach.
Kosiarki do trawy to są i pracują po 6 godzin dziennie. I już wiadomo co w trawie piszczy...
A co mi w duszy wtedy gra to nie napiszę. Bo kiedyś dobrze dzieci wychowywali i te stare już dziś dzieci nie znają brukowanych wyrazów!!!

sobota, 12 czerwca 2010

Odpoczynek po pracy należy się każdemu

W zamierzchłej przeszłości dojeżdżałam do pracy i wracałam z tejże różnymi dziwnymi środkami transportu...Ciężarówką, wozem milicyjnym, pieszo 6 kilometrów,autobusem pośpiesznym zmierzającym do Lublina i nie mającym obowiązku ani nawet prawa się przy szosie zatrzymywać, luksusowym na owe czasy samochodem osobowym(luksusowym, bo się baaaaardzo rzadko pojawiał na drodze), tak zwanym "przewozem"(dla niezorientowanych: to taki autobus przewożący pracowników)... Że nie wspomnę o pługu śnieżnym. Bo to akurat zima stulecia była w całym kraju, a w "kieleckim", gdzie na ów czas mieszkaliśmy nastąpiło dziwne zjawisko: otóż było tam więcej śniegu jak powietrza.
Trwało to okrąglutki rok i traumatyczne przeżycia z tamtego okresu (nie tylko transportowe) do teraz wracają.
A że wyobraźnię posiadam nadmiernie rozwiniętą a jednocześnie trenuję ją z dobrym skutkiem w nieużywaniu do straszenia siebie i Romka kataklizmami , jakie się z całą pewnością wydarzą - jakiś "wentyl bezpieczeństwa musi być".
I jest. Śniło mi się, że wracałam z pracy maszyną do robienia dziur w ziemi. Maszyna była wielka, dziury bardzo głębokie i jeszcze do tego potworna ciemność. No - czarna dziura!!! Napracowałam się potwornie! Trzy godziny spałam, jakieś osiem godzin robiłam tę dziurę w ziemi...
Chyba pójdę to odespać...

"Urodzinki, urodzinki..."

Moja jedyna, wspaniała, najpiękniejsza na świecie, najmądrzejsza, najzdolniejsza, STARA wnuczka kończy dziś 11 lat!!! Chodziły słuchy, że dostanie na urodziny ... słownik. I suplement do niego. Nie uwierzyła. "Bo jakby mi chcieli kupić słownik, to by tak o tym ciągle nie gadali. Logiczne, nie?"
Logiczne. Ale stara jest. Jeszcze w tamtym roku pewnie by płakała, albo się obraziła. Teraz się logiką posługuje!
Wszystkiego najlepszego Kochana!!! I niechaj Ci ten "słownik" sprawi wiele radości i służy jak najintensywniej!!!

czwartek, 10 czerwca 2010

Dedykacja

"Myślę, że jeżeli mówisz, że zamierzasz coś zrobić i tego nie robisz, to jest to WIARYGODNOŚĆ."
Wspaniałe słowa pana G. W . Busha dedykuję Mojemu Mężowi.