poniedziałek, 29 lipca 2013

Woda!

Temat na czasie... biorąc pod uwagę temperatury za oknem (o 9.30 był +50 na moim termometrze). Ale to w słońcu, nie trzeba się przejmować. W cieniu tylko +32.
Wracam "do brzegu", bo mi córki nadmiar dygresji wypominają.
Kilka dni temu przeczytałam na drzwiach informację, że "jutro nie będzie wody bo coś-tam". A że bez wody w tych temperaturach ciężko, to sobie nazbierałam późną nocą coby mieć na posuchę w kranach.
I jak to zwykle bywa w naszej rzeczywistości,woda od świtania do późnych godzin nocnych była dostępna.
Ale, ponieważ po wizycie i półrocznym pobycie u moich dzieci, ze szczególnym akcentem na kontakt z wnuczką- tą dużą-("babciu, to recykling jest, RECYKLING, babciu!"), zaraziłam się owym recyklingiem... a oszczędzanie wody już dawno mam opanowane, więc należało zużyć tę, którą sobie przezornie "nazbierałam".
Ne było to przesadnie trudne: ta z łazienki została zużyta w łazience, ta kuchenna - w kuchni.
I nadszedł wieczór dnia następnego, kiedy to się okazało, że woda mineralna, którą piłam calutki dzień nie jest wodą mineralną, a jedynie "kranówą", którą sama w butelce po mineralnej zachomikowałam. A jaka dobra była!!!
Tu muszę dodać, że całe życie piłam "kranówkę", aż do czasu wielkiej suszy w Polsce, kiedy to woda w Goczałkowicach miała tak niski poziom, że jakieś stare cmentarzysko odsłoniła i Romek mi powiedział, cytuję:"pij, pij, aż ci jakiś palec z kranu wypadnie".
Opowiedziałam moim dziewczynom o przygodzie z "mineralną" dodając, że spokojnie mogłabym ją pić ale się boję, że mi się na zębach odłoży, to co na wylewce, taki kamień zielono-niebieski fosforyzujący. I usłyszałam od Paulinki, żeby sobie kupić filtr do wody.
Oczywiście, zaraz, jak tylko Romek wrócił z pracy, pojechaliśmy po zakup.
(Bogu dziękuję za tę Jego cechę: lubi zakupy i nigdy nie ma problemu, żeby wydać pieniądze.)
Kupiliśmy, wróciliśmy, Romek poszedł do piwnicy. A ja zainaugurowałam działanie filtra.
A wieczorkiem, po wypiciu jakiś 2 litrów wody przefiltrowanej,poprosiłam Romka żeby spróbował, bo ta woda gorzka jakaś...
Spróbował... stwierdził, że dobra. Ja na to, że się pewnie muszę przyzwyczaić do nowego smaku, bez tych wszystkich dodatków, co je filtr zatrzymał.
A potem Romek poczytał zalecenia... A tam, między innymi napisano, że trzeba napełnić, przefiltrować i wylać wodę.
Dwukrotnie.
Co tam: napisano, nawet rysuneczki były!!!
Napełniłam, przefiltrowałam i...wypiłam.
Gorzka buła!
Ale przeżyłam. A to już kilka dni minęło.

No cóż, nigdy ie lubiłam czytać instrukcji. To teraz mam!

środa, 17 lipca 2013

Otwieracz do konserw

Moja Córka Emilka otwiera konserwy za pomocą noża. Idzie Jej to dość zgrabnie. A i puszka nie wygląda tragicznie.
Ale ja jestem matką nadopiekuńczą i mam zwyrodniałą wyobraźnię i oczyma duszy za każdym razem widziałam jak się nóż omsknął i wylądował w jej (Emilki)dłoni.
Pytam,czemu nie ma otwieracza do konserw. Wszak ja swój mam już 38 lat. A wcześniej egzystował w domu moich rodziców jakieś7-8 lat. To w sumie 45 lat jak obszył.
Pewnie ktoś go(ten otwieracz) wynalazł dużo wcześniej...
No i okazało się, że nie ma, bo ona tylko taki starodawny jak ja mam, potrafi obsługiwać. A teraz takich nie ma.
Ha! Nie ma w Wielkiej Brytanii. Ale na "Allegro" są. A jak są na "Allegro", to problem się rozwiązał.
Znalazłam, okazał się być trochę nowocześniejszy niźli ten mój. Kupiłam, dotarł dziś.
I dziś Romek uroczyście otwierał puszkę z kukurydzą.
A oto efekt:
Kukurydza, jak już wydłubiemy opiłki, będzie ok. Zawsze taką kupujemy.

P.s. Puszki, które Emilka otwierała za pomocą noża, wyglądały zdecydowanie przystojniej.
P.s.Jutro drugie podejście. Bo znalazłam bardziej podobny do mojego.Kupię.
P.s. Acha, jest jeszcze taki z czasów drugiej wojny światowej. To jak się ten "jutrzejszy" nie sprawdzi...

piątek, 12 lipca 2013

Pochmurno

Mówi się o szewskim poniedziałku... A nie słyszałam o szewskim piątku...
Błąd, bo mnie dziś taki dopadł.
Wstałam w miarę wcześnie i spojrzałam za okno... a tam mokro i zimno (z tym, że mokro widziałam, zimno sobie wyobraziłam bo nie było słoneczka).
Ponieważ trzeba rankiem jakieś zakupy poczynić, ubrałam się odpowiednio i wyszłam do sklepu z "robaczkiem". A w owym sklepie okazały się być książeczki dla Wojtusia. Po przystępnej cenie. Zapakowałam do koszyczka. A przy kasie zobaczyłam, że mam w portfelu... 50 groszy. Drobnymi.
Co teraz: zostawić książeczki i wrócić do domu po kaskę czy szukać od kogo by tu na chwilę pożyczyć. Drug opcja bardziej mi do gustu przypadła (bo a nóż ktoś mi podbierze moje książki i co potem...).
Pieniążki pożyczyłam w znajomym sklepiku z odzieżą. Obiecałam oddać za 10 minut.
Wróciłam do domu.
Znalazłam ten portfel, w którym trzymam prawdziwe pieniądze.
Schowałam go do kieszeni kurtki.
Wyszłam z domu.
Na ulicy przypomniałam sobie, że było mi za ciepło.
Wróciłam do domku.
Zdjęłam kurtkę i założyłam żakiet.
Wyszłam z domu.
Zaczęło padać, więc wróciłam po parasol.
W domku zobaczyłam,że mam smsa od Grażynki.
Zadzwoniłam,porozmawiałam.
Wyszłam z domu.
Wróciłam po parasol bom go zapomniała.
Wyszłam z domu.
Wróciłam po portfel, który nie przeniósł się do kieszeni żakietu.
Wyszłam z domu.
Przestało padać.
Nie, nie wróciłam w celu pozostawienia parasola.
Bez żadnych przygód dotarłam do sklepu, oddałam pieniążki, opowiedziałam historyjkę o wychodzeniu z domu. Kupiłam torebkę na prezent dla wujka (to były te zakupy, po które wyszłam dzisiejszego ranka).
A potem w pięknym stylu, parasolem, którego nie zostawiłam w domu, chociaż nie padało, zrzuciłam z lady różne artykuły. Jak wspomniałam, to sklep w zasadzie odzieżowy. Na moje szczęście. Nic się nie podarło.
Na koniec już tylko wysypałam na posadzkę resztę w bardzo drobnych, którą dostałam po zakupie torebki.
A teraz, po powrocie do domu siedzę tu i piszę... i co drugie słowo mi komputer podkreśla na czerwono. Ciekawe dlaczego.
Poprawię błędy podkreślone. Za inne przepraszam.
Idę spać. Może jutro już nie będzie szewskiego poniedziałku...
Taki jest wpływ braku słońca na moją inteligencję.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Wspomnieniowo...

Po półrocznym przebywaniu z moimi wnukami - wspomnienia są obowiązkowe.
Ostatnia niedziela przed powrotem do domu... Zostaliśmy sami z chłopakami i jedną dziewczyną (tą większą).
Podzieliliśmy się sprawiedliwie opieką nad dziećmi, tzn ja zajmowałam się Relą, a Romek Wojtusiem i Nikiem.
Ja szyłam, Rela siedziała na necie...
Dziadek pilnował chłopców w pokoju Wojtusia...
Nie wiem co robił Wojtek, Niko za pomocą młotka z zestawu narzędzi dla dzieci tłuk intensywnie aczkolwiek monotonnie w dach drewnianego domku.
I na tle tych dźwięków było słychać cichsze, aczkolwiek równie monotonne Romka: "Niko, nie stukaj bo mnie głowa boli".
Trwało to czas jakiś... za długi.
W pewnym momencie nie wytrzymałam, podeszłam do Mikołaja i po prostu zabrałam młotek...
Wychodząc z pokoju usłyszałam jak Niko mówi do dziadka:"ja mam tu jeszcze dużo narzędzi, którymi mogę hałasować."

Scena druga: Wojtuś na "ogródku" (W cudzysłowie, bo na całej połaci betonik. Taki betonowy ogródek) porusza się z prędkością rakiety typu ziemia-powietrze. No i oczywiście "zaliczył" ziemię czyli wyżej wymieniony betonik. Ponieważ raczej nie płacze z tak błahych powodów, tym razem również obyło się bez łez, ale musiał nas poinformować o wypadku. Biegnie więc i woła:"baba, ała, ała".
Trzeba zlokalizować a następnie: podmuchać, przytulić, pogłaskać, pocałować.
Pytam więc:"gdzie masz to ała?"
A On macha ręką w stronę ogródka: "tam".
Wyszło mi, że trzeba głaskać ogródek...

Scenka trzecia:
Romek przywiózł kusze. Dla swoich Córek. Relusia zobaczyła kuszę u Emilki i się zachwyciła. Miała jechać z dziadkiem do muzeum i gdzie tam jeszcze, ale wolała na ogródku strzelać z kuszy do celu. Deszczyk padał. Rela strzelała (dziadek, zamiast chodzić po muzeach zrobił cel do strzelania...).
a potem przyszła kotka Emilki i ustawiała się centralnie w celu, do którego strzelała Rela.
I Relusia musiała wrócić do domku i buszować po necie.
Tak to koty przeszkadzają młodzieży w zajęciach fizycznych.
I jak teraz Rela będzie miała garba i popsuty wzrok, to przez kotkę o wdzięcznym imieniu Zoja!