poniedziałek, 30 grudnia 2013

Dosiego Roku!!

Nagle stwierdziłam, że przez całe swoje życie nie robiłam postanowień noworocznych. Dziwne, nie?
Bo wszyscy robią...
To może i ja tym razem zrobię:
Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!!!

sobota, 14 grudnia 2013

Trzynastego, w piąek

Wczoraj 13 był. I piątek. I 38 rocznica mojego z Romkiem prywatnego stanu wojennego. Ojojoj, jaka kumulacja!
Ale przeżyliśmy. I się mamy całkiem nieźle. Powiem więcej: mamy się bardzo dobrze!
Bo choć dzień się zaczął tym, że Romek zaspał do pracy i w związku z powyższym od jutra chodzi spać zaraz po Paulince i kurach*, to potem już było tylko lepiej.
Otóż:
Postanowiłam sobie kupić jakiś ciuch (wszak ciuchów nigdy za wiele). Były trzy, z którymi nie mogłam się rozstać...No i mam wszystkie trzy. Dzięki temu, że Romek posprzątał piwnicę. I sprzedał złom!  No, zaimponował mi, naprawdę.
Powiedział naszym Córkom (którym również zaimponował), że raz na 38 lat może mi kupić fajny prezent...
Dobrze, że jednak jest geniuszem, że swoją sklerozą i nie pamięta, że to nie pierwszy prezent... Ja tam Mu nie będę wypominać.  Przepraszam: przypominać.
A potem Romek sobie dostał prezent urodzinowo-podchoinkowo-imieninowy. A ja Mu dodałam prezencik rocznicowy.
 I było miło.Chociaż bez lodów (bo się odchudzamy do nadal) i bez kawy (bo w domu mam fajniejszą maszynkę do spieniania mleka i kawę lepszą).
A następnie, na fali wydawania kasy, kupiliśmy prezenty dla trójki naszych Wnuków. Nie, nie świąteczne. Urodzinowe! Dla czwartego nie. Bo jego matka nie dała namiarów. I jeszcze nie wiemy co by chciał.
I nic by może w tym dziwnego nie było, gdyby nie fakt, że urodziny naszych Najmilszych zaczynają się od Nika w lutym (i dla Niego właśnie nic jeszcze nie mamy) poprzez Lusię w kwietniu, Wojtusia w maju i Relusię w czerwcu!!!
A potem już wróciliśmy do domu i każde z nas bawiło się swoimi nowymi zabawkami.
A dziś się okazało, że piątek 13 fajny jest i sobota 14 również fajna. Bo fajne rzeczy się na dziś zapowiadają!
__________________________________
* Kury sobie chodzą i patrzą czy Paulinka wybiera się spać. Jak zobaczą, że Ona jest już w betach to szybko siadają na grzędach i też usypiają. I to jest wariacja na temat przysłowia, że ktoś chodzi spać z kurami.

piątek, 13 grudnia 2013

Kalambury





Wojtuś mówi przedziwną mieszanką języka polskiego, angielskiego i wojtusiowego.Czasem rozmawia z nami krótko, czasem musi  przemawiać długo. Bo nie zawsze rozumiemy o co Mu chodzi. Z tym, że uczciwie muszę przyznać: Z Ojcem swoim i Ciocią raczej rozmawia po polsku.  Ze mną i Emilką... no cóż.
Próbka dialogu:
W.: porusza ustami jak ryba
E.:jesteś rybką?
W.: nieeee. Hap, hap
E.: a, krokodyl jesteś,
W.: nieeee, am
E.: zjesz rybkę.
W.: nieee, hap, hap.
E.: krokodyl zje rybkę.
W.: nieee.... ja, plum, plum.
E.: Aaaa, ty się chcesz wody napić!
W.: Taaaak, hurra!!!
Może prościej powiedzieć: "daj pić". Ale trzeba było sprawdzić jak się ma matczyna inteligencja.
Miała się dobrze, Wojtuś dostał wodę.
Ale kiedy Emilka odebrała na skypie informację od swego Ojca, tośmy się obie załamały...
Brzmiała ona następująco:
"Mila, Mila... przyślij mi malowane domków zdjęcia com popełnił".

Niko podwija rękawy w każdej bluzce. Jakby mógł - nawet w kurtce! Jak Dziadek!
A Wojtuś, jak Dziadek, porozumiewa się z nami za pomocą kalamburów.

sobota, 2 listopada 2013

Paulinka i książki

Lubię czytać. Od... zawsze. Mój Mąż również. Troszkę bardziej od zawsze niż ja (o tę troszkę, o którą jest starszy ode mnie).
W związku z powyższym Nasze Dzieci także lubią czytać. Cała czwórka. Z tego jedna dwójka ma to w genach po nas (córki), a druga po swoich rodzicach (zięciowie).
Jedyna wnuczka, która "literki zna i składać umie"* również czyta dużo i chętnie.
Myślę, że pozostała trójka kiedy osiągnie odpowiedni wiek i umiejętności dołączy do nas.
Historii o książkach i czytaniu w naszej rodzinie jest sporo... Choćby taka, że jedna z mam wkroiła szare mydło do zupy jarzynowej zamiast do kotła z gotującymi się pieluchami bo... czytała. Albo taka, że jak się pokazała w księgarni książka, którą koniecznie musieliśmy mieć , to odliczaliśmy ile kasy potrzeba na mleko dla Paulinki i na chleb dla nas (żeby do wypłaty starczyło)i lecieliśmy książkę kupować. Bo nie można było czekać do wypłaty: wtedy już książki w księgarni nie było. WYKUPILI!!!
Ale dziś będzie o Paulince i książkach.
Obrazek pierwszy:
Cofnę się do czasów, kiedy byliśmy młodzi i(prócz mieszkania) niewiele posiadaliśmy...
Ale posiadaliśmy dziecko. Dziecko-Paulinkę. Dziecko, które się grzeczne urodziło i nie sprawiało rodzicom żadnego problemu (no, chyba, że było głodne...).
I kiedy to dziecko miało około 1,5 rok,kupiliśmy sobie telewizor. A ponieważ nie mieliśmy zbyt wielu mebli, to karton po telewizorze służył nam za stolik. I na tym stoliku leżały różne rzeczy. Także książki, które w dużych ilościach znosiliśmy z biblioteki. I do głowy nam nie przyszło, że książka w ręku dziecka to... nie, nie pożar,ale przyczynek do rozpałki może być...
Do czasu nam to do głowy nie przychodziło. Aż któregoś pięknego dnia moja sąsiadka zostawiła mi po opieką swoją małą (także 1,5 roczną)córeczkę. I ta córeczka POWYRYWAŁA wszystkie obrazki z "Baśni z tysiąca i jednej nocy"!!!
Wtedy dopiero zrozumiałam, że w zasadzie książki (szczególnie biblioteczne) należy przed dziećmi chować. Cudzymi dziećmi!
Drugi obrazek:
Te same dzieci, w tym samym wieku.
Pastuję podłogę (to były czasy...).Paulinka siedzi statecznie na kanapie, Agnieszka biega jak szalona. W pewnym momencie przejechała się na wypastowanej podłodze i z wdziękiem klapie na pupę fikając nóżkami... A z kanapy rozlega się: "Agnieszka, skoczyłaś jak polny konik."**
Obrazek trzeci:
Paulinka 5-6-letnia i Kasia jej kuzynka 1,5-2 letnia.
Książek kupowaliśmy dużo. I sobie i dziecku. Przez te kilka lat nazbierało się sporo książeczek dla dzieci. Kiedy Paulinka dojrzała do innych lektur, postanowiliśmy książeczki, z których wyrosła podarować Kasi.
Tak też się stało. Kasia dostała książeczki... I bardzo je kochała.
Jak prawie wszystkie dzieciaki w tym wieku, Kasia budziła się o jakiejś barbarzyńskiej porze. I wtedy jej mama zabierała ją do siebie do łóżka, dawała książeczki, Kasia "czytała" a mama drzemała.
Któregoś dnia wyrwał ją z drzemki dziwny zgrzyt. To Kasia długopisem "traktuje" świeżo wyremontowaną ścianę.
Na pytanie matki:"Kasia, czemu piszesz po ścianie?" odpowiada: "Bo Paulinka powiedziała, że po książeczkach nie wolno."
Szacunek(żeby nie powiedzieć: kult)do książek pozostał Paulince do dziś. Niech no ktoś spróbuje dotknąć Jej równiutko i starannie poukładanych książek. I to nieważne, czy ten ktoś to matka (czyli ja)czy Lusia... Nie wolno!
Jeszce bym nie postawiła w to samo miejsce (gdzieżbym się odważyła nie postawić!!!).
A Lusia mogłaby równość w szeregu zakłócić.
Ale wychowała nas sobie.
Nikt w rodzinie nie "tyka" Jej książek bez pytania.
A goście?
Goście też nie.

----------------------
* Dziadek do 6-letniej Paulinki:"wiesz, jakoś nie mogę czytać". A Paulinka:"literki znasz, składać umiesz? to czytaj."- nauki z "zerówki"
** cytat z wierszyka Brzechwy pt.Żuk


piątek, 1 listopada 2013

Uzupełnienie

Można?

Można!
I jeszcze śliczne jest!!!

wtorek, 29 października 2013

Zagadki na miły poranek

Co to jest:

I jeszcze to:

oraz to:

I co te trzy zdjęcia mają ze sobą wspólnego?
I od razu odpowiadam, bo tylko ja to wiem. Otóż:
Zdjęcie nr 1 przedstawia domki z drewna, które to domki wykonał dla Swej Starszej Córki Jej Ojciec.
Zdjęcie nr 2 przedstawia wazoniki, które z czeluści niepamięci wygrzebał w/w Ojciec dla Swej Młodszej Córki.
Uczynił to szybko i z pieśnią na ustach. Oczywiście.
Zdjęcie nr 3 przedstawia stolik na kubek z herbatką, który to stolik znajduje się na kierownicy rowerka stacjonarnego. Jak widać na załączonym obrazku: jest on w trakcie realizacji... od miesiąca.

Przemyślenia i komentarze zostawiam zainteresowanym.
Miłego dnia!

poniedziałek, 30 września 2013

"Kawałek prawdziwego lasu"

Pozazdrościłam Emilce. I też znalazłam kawałek prawdziwego lasu. Tylko mój troszkę szarawy jest. Ale pora była zmierzchowa. I niechaj to będzie wystarczające wyjaśnienie.
Romek znalazł nową trasę kijkową... Właściwie ona tam zawsze była i On ją znał, bo biegał tamtędy z Relusią za sarnami, z Nikiem i Wojtusiem chodził zbierać jabłka i orzechy.
Tylko mnie tam nigdy nie zabrał...
Bo ja jestem dzieckiem betonu i po chaszczach nie latam.
Znaczy: dotąd nie latałam. Na starość mi się odmieniło.
Prócz niedogodności typu: błoto na ścieżce, pachnący inaczej ściek wzdłuż owej, mojej sympatii do zapuszczania się w nieznane i zarośnięte ścieżki... było ładnie.
Czyli tak:
A tu jeszcze dowód na to, że Romek
je wszystko!

sobota, 28 września 2013

Książki

Lubię czytać... Bardzo lubię...
Pamiętam do dziś swoją pierwszą samodzielnie przeczytaną książkę. Samodzielnie w sensie, że sama poszłam do biblioteki i sama dokonałam tych wszystkich czynności jakich się tam dokonuje.
Ale: od początku...
Czytać się nauczyłam. I to by było na tyle. Bo nie wiem jaka wtedy byłam duża (a raczej mała). Ze wspomnień moich rodziców wiem, że odkąd się nauczyłam chodzić, chadzałam z książką pod pachą. Książka miała tytuł "Przygody Cebulka". Nie miała prawie ilustracji, a te co miała, były czarno-białe. I miała format A4. Więc z tym "pod pachą" to trochę przesada. Wszak ja miałam około półtora roku! Ale uwielbiałam ją i ciągle "czytałam". To już pamiętam bo miłość do niej do dziś mi została. Pamiętam również najgorszy wstyd mego życia. Związany oczywiście z czytaniem. Dziś to mnie bawi, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Przemyśliwałam nawet żeby już nigdy nie pójść do szkoły.
Otóż w zamierzchłych czasach mego dzieciństwa, w pierwszej klasie szkoły podstawowej robiono testy czytania. W ten sposób sprawdzano umiejętności i rozwój dzieci. Pewnie inne nasze umiejętności również sprawdzano. Ale ja tylko czytanie pamiętam. Jako, że to ono wiązało się z moja traumą.
Sprawdzian taki polegał na tym, że każde dziecko musiało przeczytać głośno tekst zapisany na kartce A4.
Tekst charakteryzował się tym, że był skonstruowany jak tablice u okulisty - u góry słowa zapisane dużą czcionką, im niżej tym mniejszą... I jeszcze: był kompletnie bez sensu. To znaczy: był to zlepek przypadkowych słów.
Miałam no to minutę. Liczyli ile słów przeczytałam i odejmowali te niewłaściwie przeczytane.
No i przeczytałam. W ciągu minuty... 200 słów.(Troszkę jak karabin maszynowy)
I tu się zaczęły "schody". I ta trauma. I ten wstyd.
Bo mnie moja ukochana nauczycielka zabrała do piątej klasy. I kazała czytać. Żeby im pokazać jak powinni czytać.
Przeżyłam jednak ten wstyd. Zyskałam dwoje opiekunów, z którymi regularnie chodziłam do szkoły. I pomysł żeby się zakopać pod ziemię i już nigdy nie wyjść umarł śmiercią naturalną.
A potem otwarli na osiedlu bibliotekę... Oczywiście poleciałam tam na skrzydłach! Była tuż obok szkoły. Poprzednia- daleko i sama nie mogłam tm chodzić.
W swojej naiwności myślałam, że to wystarczy przyjść, stanąć, popatrzeć i dostaje się książkę. A tu następne rozczarowanie. Bo karteczka do rodziców, podpis wyżej wymienionych i dopiero można było dostąpić łaski otrzymania książki.
Piszę "łaski" bo był to cały rytuał. Pan Bibliotekarz - pan i władca... Staliśmy w baaaaaaardzo długiej kolejce przed biurkiem owego Pana Bibliotekarza. A on powoli, spokojnie, flegmatycznie wręcz odbierał książkę od delikwenta, starannie oglądał czy nie ma plam i zagiętych rogów. Jeśli lustracja przebiegła pomyślnie, zapisywał na karcie czytelnika zwrot owej książki i podchodził do regału. Tam czytał tytuł a dzieciak przed biurkiem mówił: "czytałem" badź "nie czytałem". Jeśli:" nie czytałem" to dostawał do przeczytania. Nie było wyboru, nie było dyskusji. Można było oddać nie przeczytawszy. Ale strach było. Bo pan Krzysztof miał zwyczaj odpytywać z treści oddawanej książeczki. Nieczęsto wprawdzie to robił. Ale, jak to się mówi"na złodzieju czapka gore". Jakąś miał taką intuicję, że zawsze trafił na takiego co ie przeczytał. W związku z tym nigdy w życiu bym się nie odważyła oddać nieprzeczytanej książki.
I ja przez to wszystko przechodziłam i było to naturalne i nikogo nie dziwiło. A moja pierwsza książka otrzymana z rąk pana Krzysia ()wtedy mojego idola! to "Gburzy z Gnieżdżewa". Dostałam, pobiegłam do domu, przeczytałam i poszłam po następną. A w bibliotece się okazało, że mogę dopiero następnego dnia dostać nową książkę. Moja rozpacz musiała się bardzo wyraźnie na moim obliczu malować bo pan Krzysztof odstąpił od swoich zasad i dał mi książkę. Oczywiście po dokładnym sprawdzeniu czy "Gburów" przeczytałam.
po niedługim czasie dostąpiłam zaszczytu wybierania sobie książek samodzielnie. I to już była pełna nobilitacja!!!
I od tego czasu czytałam, czytałam, czytałam. I czytam, czytam, czytam...
I myślę sobie, że to, co poniżej najlepiej odda moje priorytety:
A ponieważ od zawsze się martwiłam, że umrę i nie zdążę przeczytać tych wszystkich książek, które chcę i muszę przeczytać, to teraz najczęściej wyglądam tak:
A po następne ponieważ książek w bibliotece jest mało a w księgarni dużo, a ja nie mogę sobie ich wszystkich kupić ()bo nie mam gdzie trzymać hihi) to mi Moje Dzieci kupiły e-booka i teraz mam własną bibliotekę. Co niniejszym polecam!
A jeszcze na koniec dodam, że najbardziej boję się ludzi, którzy czytają tylko jedną książkę, bez względu na to czy jest to biblia, koran czy "mein kampf".

sobota, 21 września 2013

Ciasto

Kiedy byłam dzieckiem , Mój ukochany Dziadek Franek zawsze jadł gorące ciasto, takie świeżo upieczone.
A ja Mu straszliwie zawiściłam. Bo mi nie pozwalali. Ani rodzice, ani Babcia, ani żadna z trzech ciotek.
Musiałam czekać aż przestygnie. "Bo cię będzie żołądek bolał jak zjesz takie gorące."
No chyba, że nikogo w pobliżu nie było. To dostawałam kawałek ciasta od Dziadka... I doprawdy nie pamiętam żeby mnie coś bolało. Chyba, że z emocji wypierałam wszelkie bóle.
Zresztą nawet jakby bolał, to i tak bym się nie przyznała.
Bolącego żołądka nie pamiętam. Pamiętam natomiast doskonale,jak sobie obiecywałam: "jak będę duża, to będę jadła TYLKO gorące"
No i jem. Zawsze jak upiekę ciasto, to jem gorące. I zapewniam, że nie boli mnie żołądek.
Nigdy.
Znaczy: czasem.
Jak zjem pół foremki na jedno posiedzenie.
Tak się właśnie dziś przydarzyło.
Foremka nie za duża była...
Ale problem wystąpił.
Bo Romek jest w pracy. Wróci o 23.05.
Ja już swoją część pożarłam.
Ale zimne ciasto lubię tak samo jak gorące. A mam bardzo słabą silną wolę.
I musiałabym jakoś tę nędzną resztkę zabezpieczyć.
Jedyne bezpieczne miejsce jakie znam to u sąsiadów. W domu takiego nie ma...
Ale nie znam sąsiadów zbyt dobrze. Nie zaryzykuję, jeszcze by mi zjedli zamiast przechować.

czwartek, 12 września 2013

Jesień ubraniowa...

Mój Mąż ma ciuchów tyle, co całkiem nieprzeciętna kobieta... I w bardzo dobrym stanie. Bo on ich nie nosi. Leżą sobie w szafie (albo wiszą) i dobrze wyglądają. A ja je co jakiś czas piorę (bo zakurzone), ewentualnie robię "meliorację katalogu".*
A Romek notorycznie i niereformowalnie używa kilku podstawowych zestawów.
Ostatnio w Dziwnówku kupił sobie nowy polar: śliczny, brązowy, cieplutki i nie za krótki (prawie każdą odzież wierzchnią ma ciut przykrótką...).
Kupił, przywiózł do domku, powiesił w szafie. A stary sobie zostawił żeby mieć w czym do pracy chodzić.
Po długich perswazjach (aż cud, że bez inwektyw i rękoczynów) dojrzał do wyrzucenia... Przy okazji pozbyłam go kurtki, która śmiało mogłaby pretendować do najbrzydszej w Europie.
Pocierpiał parę dni i pogodził się z nieuchronnością strat w garderobie.
A tu nagle: siurpryza - lato się w jesień zamieniło. I to w taką solidną przedzimową jesień. I Mój Mąż chodzi sobie wczoraj po chałupce i cierpi. Bo zimno. I co on ma założyć. Wynalazł wreszcie w czeluściach szafy ohydną koszulę polarową w kratkę, którą trzyma tylko dla Paulinki "bo jak ona tu przyjeżdża i jest zimno, to ją zawsze nosi" (zawsze = raz). I widok której budzi we mnie destrukcyjne pomysły. Ale cóż: DLA PAULINKI! jakżebym śmiała ją (tę koszulę) unicestwić.
No więc chodzi sobie Romek po mieszkaniu zakutany po same uszy i myśli (głośno myśli)**. I się zastanawia. Również głośno. W czym on też jutro pójdzie do pracy. Bo polar mu wyrzuciłam. I on teraz nie ma...
-W kurtce cienkiej- proponuję. Nie, bo zimno, zmarznie.
-W kurtce zielonej, z polarem. No jak to, za ciepła, zgrzeje się.
Padło jeszcze kilka propozycji, z jego i z mojej strony... Żadna nie do przyjęcia.
To on już wie: on pójdzie do pracy w tej koszuli, którą ma na sobie.
Dobrze, że nie miałam pod ręką nożyczek!
Cóż, cały ten teatrzyk służył do tego żeby mnie przekonać, że to najlepsze rozwiązania. Ba, podejrzewam, że liczył na to, że sama mu powiem, żeby w tym "odzieniu" poszedł do pracy.
Dzisiejszego poranka, z bólem serca i ze łzami w oczach, założył nowy śliczny polar, który mu się na pewno straszliwie zniszczy, i pooooooszedł.
I mimo, że starał się być bardzo dzielny, jeszcze długo słyszałam tłumiony szloch wyrywający się z gardła Mego Męża.
_____________________________________________

* termin bibliotekarski, określa sprzątanie katalogu: układanie kart katalogowych i wyrzucanie zniszczonych lub zbytecznych.
**normalnie, jak pytam czemu się nie odzywa, to mówi, że myśli.

piątek, 30 sierpnia 2013

... i po wakacjach

Się one, te wakacje, dla mnie skończyły... Ale nic to, już planuję następne. A plany mam wielkie i już się cieszę n ich realizację. W związku z powyższym zaczynam oszczędzać. Coby było za co te plany zrealizować.
No i już na dzień dobry musiałam zweryfikować owe plany bo się Moje Córki nie zgadzają. Na co? Ano na to żebym w ramach oszczędności pozbawiła rodzinkę przyjemności z prezentów "podchoinkowych".
A co im do tego, można zapytać... A to im do ego, że moje plany są ściśle związane z moją rodzinką: otóż chcemy spędzić przyszłe wakacje razem. I ja planowałam porozpuszczać ich nieprzyzwoicie. A do rozpuszczenia piątki dorosłych i trójki małoletnich trzeba albo dużo kasy albo jakiegoś środka chemicznego...
O ile kasę załatwi Romek, o tyle na środkach chemicznych to się Żuru najlepiej zna. Ale nie wiem czyby chciał pomóc w sprawie rozpuszczania...
No więc, Córki ustaliły,że wolą dostać o jednego gofra na głowę mniej ale prezenty pod choinkę muszą być. No to będą.
A teraz kilka migawek z urlopu:
GPS, całkiem nowiutki, spisał się na medal.Tak bardzo, że musieliśmy zmienić mu (jej) imię. Z Andzi (bo się gubi jak Andzia w parku) na Petronelkę/Benzynkę. Nie wiem dlaczego, Romek miał taką wizję. Mówimy teraz na nią Nelka.
Ale choć GPS całkiem sprawny - nie obyło się bez przygody...
Romek postanowił część trasy do Dziwnówka, miast drogą szybkiego ruchu, przebyć uroczą drogą prowadzącą wzdłuż Warty...
I nie byłoby to dziwne, gdyby nie fakt, że owa droga prowadziła po wale nadrzecznym. Kręta mocno, wąska... też mocno. I długa. Podobno widoki niezapomniane. Nie wiem. Miałam głównie zamknięte oczy...
Z nowych informacji, jakie sobie tego lata przyswoiłam: dowiedziałam się co to jest uspokajacz ruchu. To taka wysepka na szosie, która wymaga od kierowcy zdjęcia nogi z gazu. Ładnie się nazywa, moim zdaniem.
A poza tym całą sobotę przeżyłam w przeświadczeniu, że to niedziela. O 18.00 mnie Romek z błędu wyprowadził.
A poza tym było mnóstwo słońca, troszkę wiatru, wiele namiotów z drogimi tanimi książkami, tyleż samo z różnymi niepotrzebnymi rzeczami, w które Romek się corocznie zaopatruje.
I była jedna przecudna, nader klimatyczna kawiarenka w Kamieniu Pomorskim, w której serwowali taki jabłecznik, jakiego nawet Moja Teściowa nie umie upiec! Król jabłeczników i szarlotek to był. Po prostu!
Oto ona. Nazywa się "Kawa czy herbata o poranku"

niedziela, 11 sierpnia 2013

Miłośc głęboka i rozległa

Tytuł przewrotny nieco, bo o różnych uczuciach tu będzie...
Romek lubi wycieczki... Oj, lubi. Któregoś roku to były wycieczki śladami pałacyków/ zameczków tudzież innych dworków szlacheckich. Głównie to oglądałam kupki (mniejsze lub większe) cegieł mocno nadgryzionych zębem czasu.
Wczoraj wymyślił wycieczkę do Głubczyc.
No, to pojechali....
Bardzo była wycieczka udana, baaardzo...
Ale po kolei.
Bladym świtem o 10.00 Mój Mąż udał się na poszukiwania nowych opon. Które to poszukiwania wraz ze zmianą zakupionych zakończyły się sukcesem o 13.30...
Co ja sobie przez ten poranek myślałam, to nie napiszę. Wspomnę tylko, że to była pierwsza wolna sobota od....nie pamiętam kiedy.
Wrócił wesoły jak skowronek o poranku i zaproponował mi wycieczkę. Do Głubczyc. Nie chciałam. Naciskał. Zgodziłam się. U mnie od decyzji do działania mija mniej-więcej minuta. Więc przed 14.00 byłam gotowa wo wyjścia.
Pojechaliśmy. Przez Racibórz, przez Kietrz... Dalej nie wiem, bo pomiędzy Raciborzem a Kietrzem zrobiło mi się niedobrze. Polskie drogi jakie są każdy wie... A polskie boczne drogi są jeszcze do tego kręte.
Jedziemy więc sobie, jedziemy... Romek zagaduje, (nie za wiele bo widzi, że mi zaraz para uszami pójdzie). Ja siedzę z zamkniętymi oczyma, skupiona na własnym żołądku. Po to, żeby po chwili zauważyć, że prócz żołądka, muszę się jeszcze na pęcherzu skupić...
No, tak... Dojechaliśmy do Głubczyc. Ale nie wiem, co tam miało być bośmy je na durch (te Głubczyce) przelecieli. Ja z w dalszym ciągu z zamkniętymi oczyma, i dodatkowo dylematem czy zrezygnować z kontrolowania pęcherza czy raczej żołądka...
No i jedziemy.... jedziemy....jedziemy... a droga coraz bardziej kręta... (nadal to czułam, nie - widziałam).
W którymś momencie Romek zwolnił i rzucił w przestrzeń: "coś nam nie wyszło."
NAM!!!
Następnie zawrócił, dojechał do Głubczyc, zaparkował w centrum i zaproponował żebyśmy poszli poszukać jakiejś knajpki:"coś zjemy,no i tam na pewno będzie toaleta."
Nie zdradzę co zrobiłam.
W każdym razie On nadal żyje.
Mało tego: kończę kawę i jedziemy na wycieczkę.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Woda!

Temat na czasie... biorąc pod uwagę temperatury za oknem (o 9.30 był +50 na moim termometrze). Ale to w słońcu, nie trzeba się przejmować. W cieniu tylko +32.
Wracam "do brzegu", bo mi córki nadmiar dygresji wypominają.
Kilka dni temu przeczytałam na drzwiach informację, że "jutro nie będzie wody bo coś-tam". A że bez wody w tych temperaturach ciężko, to sobie nazbierałam późną nocą coby mieć na posuchę w kranach.
I jak to zwykle bywa w naszej rzeczywistości,woda od świtania do późnych godzin nocnych była dostępna.
Ale, ponieważ po wizycie i półrocznym pobycie u moich dzieci, ze szczególnym akcentem na kontakt z wnuczką- tą dużą-("babciu, to recykling jest, RECYKLING, babciu!"), zaraziłam się owym recyklingiem... a oszczędzanie wody już dawno mam opanowane, więc należało zużyć tę, którą sobie przezornie "nazbierałam".
Ne było to przesadnie trudne: ta z łazienki została zużyta w łazience, ta kuchenna - w kuchni.
I nadszedł wieczór dnia następnego, kiedy to się okazało, że woda mineralna, którą piłam calutki dzień nie jest wodą mineralną, a jedynie "kranówą", którą sama w butelce po mineralnej zachomikowałam. A jaka dobra była!!!
Tu muszę dodać, że całe życie piłam "kranówkę", aż do czasu wielkiej suszy w Polsce, kiedy to woda w Goczałkowicach miała tak niski poziom, że jakieś stare cmentarzysko odsłoniła i Romek mi powiedział, cytuję:"pij, pij, aż ci jakiś palec z kranu wypadnie".
Opowiedziałam moim dziewczynom o przygodzie z "mineralną" dodając, że spokojnie mogłabym ją pić ale się boję, że mi się na zębach odłoży, to co na wylewce, taki kamień zielono-niebieski fosforyzujący. I usłyszałam od Paulinki, żeby sobie kupić filtr do wody.
Oczywiście, zaraz, jak tylko Romek wrócił z pracy, pojechaliśmy po zakup.
(Bogu dziękuję za tę Jego cechę: lubi zakupy i nigdy nie ma problemu, żeby wydać pieniądze.)
Kupiliśmy, wróciliśmy, Romek poszedł do piwnicy. A ja zainaugurowałam działanie filtra.
A wieczorkiem, po wypiciu jakiś 2 litrów wody przefiltrowanej,poprosiłam Romka żeby spróbował, bo ta woda gorzka jakaś...
Spróbował... stwierdził, że dobra. Ja na to, że się pewnie muszę przyzwyczaić do nowego smaku, bez tych wszystkich dodatków, co je filtr zatrzymał.
A potem Romek poczytał zalecenia... A tam, między innymi napisano, że trzeba napełnić, przefiltrować i wylać wodę.
Dwukrotnie.
Co tam: napisano, nawet rysuneczki były!!!
Napełniłam, przefiltrowałam i...wypiłam.
Gorzka buła!
Ale przeżyłam. A to już kilka dni minęło.

No cóż, nigdy ie lubiłam czytać instrukcji. To teraz mam!

środa, 17 lipca 2013

Otwieracz do konserw

Moja Córka Emilka otwiera konserwy za pomocą noża. Idzie Jej to dość zgrabnie. A i puszka nie wygląda tragicznie.
Ale ja jestem matką nadopiekuńczą i mam zwyrodniałą wyobraźnię i oczyma duszy za każdym razem widziałam jak się nóż omsknął i wylądował w jej (Emilki)dłoni.
Pytam,czemu nie ma otwieracza do konserw. Wszak ja swój mam już 38 lat. A wcześniej egzystował w domu moich rodziców jakieś7-8 lat. To w sumie 45 lat jak obszył.
Pewnie ktoś go(ten otwieracz) wynalazł dużo wcześniej...
No i okazało się, że nie ma, bo ona tylko taki starodawny jak ja mam, potrafi obsługiwać. A teraz takich nie ma.
Ha! Nie ma w Wielkiej Brytanii. Ale na "Allegro" są. A jak są na "Allegro", to problem się rozwiązał.
Znalazłam, okazał się być trochę nowocześniejszy niźli ten mój. Kupiłam, dotarł dziś.
I dziś Romek uroczyście otwierał puszkę z kukurydzą.
A oto efekt:
Kukurydza, jak już wydłubiemy opiłki, będzie ok. Zawsze taką kupujemy.

P.s. Puszki, które Emilka otwierała za pomocą noża, wyglądały zdecydowanie przystojniej.
P.s.Jutro drugie podejście. Bo znalazłam bardziej podobny do mojego.Kupię.
P.s. Acha, jest jeszcze taki z czasów drugiej wojny światowej. To jak się ten "jutrzejszy" nie sprawdzi...

piątek, 12 lipca 2013

Pochmurno

Mówi się o szewskim poniedziałku... A nie słyszałam o szewskim piątku...
Błąd, bo mnie dziś taki dopadł.
Wstałam w miarę wcześnie i spojrzałam za okno... a tam mokro i zimno (z tym, że mokro widziałam, zimno sobie wyobraziłam bo nie było słoneczka).
Ponieważ trzeba rankiem jakieś zakupy poczynić, ubrałam się odpowiednio i wyszłam do sklepu z "robaczkiem". A w owym sklepie okazały się być książeczki dla Wojtusia. Po przystępnej cenie. Zapakowałam do koszyczka. A przy kasie zobaczyłam, że mam w portfelu... 50 groszy. Drobnymi.
Co teraz: zostawić książeczki i wrócić do domu po kaskę czy szukać od kogo by tu na chwilę pożyczyć. Drug opcja bardziej mi do gustu przypadła (bo a nóż ktoś mi podbierze moje książki i co potem...).
Pieniążki pożyczyłam w znajomym sklepiku z odzieżą. Obiecałam oddać za 10 minut.
Wróciłam do domu.
Znalazłam ten portfel, w którym trzymam prawdziwe pieniądze.
Schowałam go do kieszeni kurtki.
Wyszłam z domu.
Na ulicy przypomniałam sobie, że było mi za ciepło.
Wróciłam do domku.
Zdjęłam kurtkę i założyłam żakiet.
Wyszłam z domu.
Zaczęło padać, więc wróciłam po parasol.
W domku zobaczyłam,że mam smsa od Grażynki.
Zadzwoniłam,porozmawiałam.
Wyszłam z domu.
Wróciłam po parasol bom go zapomniała.
Wyszłam z domu.
Wróciłam po portfel, który nie przeniósł się do kieszeni żakietu.
Wyszłam z domu.
Przestało padać.
Nie, nie wróciłam w celu pozostawienia parasola.
Bez żadnych przygód dotarłam do sklepu, oddałam pieniążki, opowiedziałam historyjkę o wychodzeniu z domu. Kupiłam torebkę na prezent dla wujka (to były te zakupy, po które wyszłam dzisiejszego ranka).
A potem w pięknym stylu, parasolem, którego nie zostawiłam w domu, chociaż nie padało, zrzuciłam z lady różne artykuły. Jak wspomniałam, to sklep w zasadzie odzieżowy. Na moje szczęście. Nic się nie podarło.
Na koniec już tylko wysypałam na posadzkę resztę w bardzo drobnych, którą dostałam po zakupie torebki.
A teraz, po powrocie do domu siedzę tu i piszę... i co drugie słowo mi komputer podkreśla na czerwono. Ciekawe dlaczego.
Poprawię błędy podkreślone. Za inne przepraszam.
Idę spać. Może jutro już nie będzie szewskiego poniedziałku...
Taki jest wpływ braku słońca na moją inteligencję.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Wspomnieniowo...

Po półrocznym przebywaniu z moimi wnukami - wspomnienia są obowiązkowe.
Ostatnia niedziela przed powrotem do domu... Zostaliśmy sami z chłopakami i jedną dziewczyną (tą większą).
Podzieliliśmy się sprawiedliwie opieką nad dziećmi, tzn ja zajmowałam się Relą, a Romek Wojtusiem i Nikiem.
Ja szyłam, Rela siedziała na necie...
Dziadek pilnował chłopców w pokoju Wojtusia...
Nie wiem co robił Wojtek, Niko za pomocą młotka z zestawu narzędzi dla dzieci tłuk intensywnie aczkolwiek monotonnie w dach drewnianego domku.
I na tle tych dźwięków było słychać cichsze, aczkolwiek równie monotonne Romka: "Niko, nie stukaj bo mnie głowa boli".
Trwało to czas jakiś... za długi.
W pewnym momencie nie wytrzymałam, podeszłam do Mikołaja i po prostu zabrałam młotek...
Wychodząc z pokoju usłyszałam jak Niko mówi do dziadka:"ja mam tu jeszcze dużo narzędzi, którymi mogę hałasować."

Scena druga: Wojtuś na "ogródku" (W cudzysłowie, bo na całej połaci betonik. Taki betonowy ogródek) porusza się z prędkością rakiety typu ziemia-powietrze. No i oczywiście "zaliczył" ziemię czyli wyżej wymieniony betonik. Ponieważ raczej nie płacze z tak błahych powodów, tym razem również obyło się bez łez, ale musiał nas poinformować o wypadku. Biegnie więc i woła:"baba, ała, ała".
Trzeba zlokalizować a następnie: podmuchać, przytulić, pogłaskać, pocałować.
Pytam więc:"gdzie masz to ała?"
A On macha ręką w stronę ogródka: "tam".
Wyszło mi, że trzeba głaskać ogródek...

Scenka trzecia:
Romek przywiózł kusze. Dla swoich Córek. Relusia zobaczyła kuszę u Emilki i się zachwyciła. Miała jechać z dziadkiem do muzeum i gdzie tam jeszcze, ale wolała na ogródku strzelać z kuszy do celu. Deszczyk padał. Rela strzelała (dziadek, zamiast chodzić po muzeach zrobił cel do strzelania...).
a potem przyszła kotka Emilki i ustawiała się centralnie w celu, do którego strzelała Rela.
I Relusia musiała wrócić do domku i buszować po necie.
Tak to koty przeszkadzają młodzieży w zajęciach fizycznych.
I jak teraz Rela będzie miała garba i popsuty wzrok, to przez kotkę o wdzięcznym imieniu Zoja!



















poniedziałek, 24 czerwca 2013

Piwonie

Piwonie kwitną!!! Przecudne!!! Kwiaty-wspomnienia. Mam do nich szczególny sentyment, bo to kwiaty, które rosły i kwitły w ogródku mego ukochanego Dziadka.
I teraz te piwonie sobie kwitną. A ja jestem w Anglii i patrzę jak one kwitną w każdym przydomowym ogródku. Zaniedbanym najczęściej. I kwitną między pojemnikami na śmieci.
I tak od jakiś trzech tygodni... A moje Córki układają przemyślne plany zdobycia wyżej wymienionych, w których to planach przeważa pomysł:ukraść. Poza tym jeszcze: kupić, ewentualnie poprosić sąsiada o podarowanie. Ale nikt w rodzinie nie umie kraść za bardzo. W sklepach braki w tym zakresie, a prosić może tylko Żuru lub Rafał, bo reszta słabo po angielsku gada. (No, jeszcze Romek by mógł poprosić, bo on spokojnie mówi "Kali zjeść krowa" To też by się dogadał, np: "dać piwonia dla mój żon" ale aż tak to ja nie chcę.) I w związku z tym nie mam piwonii...
Dzisiejszego poranka wchodzi w drzwi mój Zięć z wiązanką piwonii i mówi: nie ukradłem, sąsiedzi by mi tak pięknie nie zapakowali.

sobota, 22 czerwca 2013

O tym jak język dzieci wpływa na mowę dorosłych

Scenka pierwsza:
Jedziemy samochodem, dorośli i jeden pięciolatek.(W fazie ciągłego zadawania pytań).
Niko: mamusiu, czy węże ją żabę?
Paulinka: ją
Ja: jedzą
Paulinka (do mnie):co?
Ja: jedzą, nie ją
Niko(zniecierpliwiony):no, czy węże ją żabę?
Paulinka:no ją
Niko: co?
Paulinka: Żabę. Węże ją ją!
Scenka druga:
Jedziemy autobusem, dorośli i jeden dwulatek z bardzo ograniczoną umiejętnością mówienia, za to z nieograniczoną umiejętnością tłumaczenia dorosłym "o co idzie".
Wojtuś (obserwując przez okno dwóch mężczyzn i chłopca):o, ja, tata, dziadzia. (wygląd świadczył o wieku tychże.)
Emilka (do mnie): popatrz, skojarzył.
Ja (do Wojtusia): tak, tam idzie tatuś, dziadek i chłopczyk.
Po jakimś czasie:
Wojtuś (widząc małego chłopca): o, ja,ja.
Emilka: znowu TY idziesz?

sobota, 1 czerwca 2013

Dobre wychowanie a przeziębienie

Dziś będzie o tym, że opłaca się być grzecznym.
Ale: od początku...
Jestem w zasadzie okazem zdrowia. To znaczy nie imają mnie się choroby większe niż katar i ból gardła. Pomijając alergię, która nie jest chorobą, jest urodą taką...
A jak już się coś przyplącze to zżeram w ciągu dnia całe opakowanie septolety i wieczorem jestem jak nowo narodzona. Septoleta to jedyne lekarstwo, które mój organizm akceptuje. Nic co w płynie nie przechodzi.
Ale do czasu... Mój czas się skończył po przyjeździe do moich dzieci. W ciągu pięciu miesięcy zachorowałam właśnie po raz trzeci...
I tu się zaczyna właściwa historia. Bo ja sobie z Polski przywiozłam zapas leków. Septoletę również. I żarłam uczciwie jak mnie gardło bolało. A ono nie przestawało. Widać w angielskim klimacie polskie lekarstwa nie działają.
W związku z tym obie moje Córki zachęcały, namawiały, przekonywały, prosiły, groziły żebym wypiła coś, co się nazywa lemsip (to taki ichni fervex).Nawet tekst:"Wypij, Rela to uwielbia. Nawet jak jest zdrowa, to pije" mnie nie przekonywał. Broniłam się rękami i nogami... I udawało mi się. Do czasu.
Bo wczoraj przyszłam od Emilki do Paulinki. Znowu chora. I kiedy siedziałam taka biedna, zasmarkana, nieszczęśliwa, przysypana toną zużytych chusteczek higienicznych... przyszła wnusia-Relusia i powiedziała cichutko :"babciu, ja ci zrobię takie lekarstwo, pomoże ci, dobre jest."
No i się zgodziłam. Bo jakże się nie zgodzić, jak Relusia proponuje.
Zrobiła, wypiłam. Okazało się przepyszne. Niebacznie powiedziałam to głośno. I nie będę tu pisać słów, które padły z ust moich grzecznych Córek. Zrobiła wieczorem następne, wypiłam. Dziś rano obudziłam się zdrowa!
I pomyśleć, że to wszystko z grzeczności.

poniedziałek, 27 maja 2013

Historia żelazka...

...Jak macgyweryzm męża przechodzi na żonę.
Moja młodsza Córka przez dłuższy czas nie posiadała żelazka. I wcale tego braku nie odczuwała. Nie to, żeby nic nie prasowała. Prasowała, ale niewiele. A to niewiele prasowała (jeśli już prasowała) żelazkiem swojej siostry. Siostra żelazko posiada od zawsze. Jako, że jej mąż do pracy chadza w garniturach. Razem mieszkali "w komunie" to do żelazka daleko nie było.
I tak to trwało do czasu aż się rozeszli i każda rodzinka zamieszkała osobno. Ale wtedy jeszcze Emilka nie odczuła potrzeby zaopatrzenia się w żelazko: jej mąż wszak do pracy w garniturze nie chodzi. A jej synek tym bardziej.
Ale nowego najczęściej jest więcej... więc, prócz nowego domku, miało się pojawić nowe dziecko. Dziecko-dziewczynka. A takie dziecko po a)potrzebuje prasowanych pieluch, a po b)te wszystkie falbanki i koronki...
I w ten sposób Emilka dojrzała do kupienia żelazka. Kupiła, a jakże. Poprasowałam co niebądź...(uwielbiam prasować)i na teflonowej powłoce wykwitł wykwit, który żadnymi znanymi mi sposobami nie dał się zlikwidować. A do tego miał wredny zwyczaj przenosić się na prasowane akurat rzeczy.
No, to kupiliśmy następne żelazko. Bez powłoki teflonowej. Cudo. I tu miałam pole do popisu...Prasowałam, prasowałam, prasowałam. Aż któregoś pięknego poranka żelazko powiedziało, że idzie na emeryturę i już nie wyprasuje ani jednej pieluszki, tudzież żadnej falbanki ni koronki.
Mój zięć wprawdzie próbował je reanimować ale ze skutkiem zerowym.
Emilka zarządziła nie prasowanie pieluch. Ale falbanki i koronki czekały...
No to kupiliśmy następne żelazko.Bliźniaka tego ostatniego.
Po tylu dniach nieprasowania...cóż za radość!
Przygotowałam front robót: deska do prasowania, butelka z wodą, duuuuuża kupka prania...Wyjęłam żelazko z kartonika, zdjęłam plastikowy element chroniący czubek żelazka, wyjęłam z woreczka, zdjęłam tekturkę zabezpieczającą wtyczkę, włożyłam wtyczkę do gniazdka... i poszedł dym!!!
No ładnie, następne żelazko popsute.
Nie, nie popsute!!!
Otóż na stopie żelazka była przyklejona folia zabezpieczająca przed porysowaniem.
Która To Folia Przygrzała Się Starannie Do Stopy Żelazka.
Na amen, na zawsze, na wieczność.
Żuru dzielnie rozmontował oba żelazka, uczynił z nich jedno, wszak w tym poprzednim popsuł się termostat. I wtedy okazało się, że to grzałka w stopie żelazka jest uszkodzona.
No to nie zostało nic innego jak kupić następne żelazko...
Ale ponieważ to niedziela, to z zakupem trzeba poczekać do poniedziałku.
I tu się zaczyna właściwa opowieść (Długi wstęp, nie!)
Rodzinka moja bladym niedzielnym świtem udała się do kościoła (wstają o 6.00, wychodzą około 7.00).
A ja udałam się do żelazka.
Za pomocą suszarki do włosów, wykałaczki, zmywaka do garów, paznokci i masła usunęłam całą folię !!!(to jest ten moment, w którym okazałam się MacGywerem)
I doszłam do wniosku, że żebym nie była taka głupia to byłabym genialna!!!
Teraz tylko czekam ażeby Mój zięć połączył te wszystkie kabelki, które żelazko ma we środku i niech się przypadkiem nie okaże, że nie grzeje!!!

wtorek, 14 maja 2013

Menu dwulatka

Wojtuś je. Albo nie je. Jak każdy dwulatek. Kiedy je - babcia jest szczęśliwa, a kiedy nie je - babcia się martwi. Jak każda babcia.
Teraz akurat Wojtuś je. Ale menu ma specyficzne. Chlebek - tak. Ale Boże broń chlebek z szynką. Ziemniaczki - owszem. Pod warunkiem, że suche. Makaron uwielbia. Ale z...niczym. Nie dziwi mnie to jakoś bardzo. Jego ciocia jadła osobno chlebek i masełko. Z tym, że masełko... łyżeczką. A Jego mamusia z wędlinek najchętniej mleczko i żółty ser... Mięsa obie pod żadną postacią nie przyswajały.
A Wojtuś dziś w ramach obiadku pojadł sobie kociej karmy z kociej miseczki. I przyszedł mi opowiedzieć jaka była pyszna.
Moja Córka kupuje swoim kotkom najtańsze jedzenie. Muszę Jej powiedzieć, żeby poszukała czegoś "z wyższej półki". Jakiś whiskas albo inny kitekat...
Wszak nie może na Wojtusiu oszczędzać i karmić dziecka byle czym...

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Moi pierwsi najważniejsi

Jak się jest kilkulatkiem to mądrzy inaczej dorośli mają we zwyczaju pytać: "a kogo bardziej kochasz, mamusię czy tatusia?". Zżymałam się zawsze na takie pytania... Moja Córka ( która od małego charakteryzowała się wnikliwością obserwacji i trafnością odpowiedzi na głupie pytania) odpowiadała: "Tatusia mocniej, a mamusię bardziej".
Wierzcie mi, ta odpowiedź często zamykała usta wścibskim. A bywało, że otwierała. Bo co poniektórym szczęki opadały...
Przez lata całe się nie zastanawiałam kto kogo mocniej a kto kogo bardziej...
Aż przyszła chwila, w której los postawił przede jedno z takich pytań...
Po ponad czteromiesięcznym pobycie u Moich Dzieci, po przeróżnych problemach bytowych, zdrowotnych i emocjonalnych, nadszedł czas odpoczynku: przeprowadzki dokonane, ciąże donoszone, dzieci urodzone.
Można zadać sobie parę egzystencjonalnych pytań. No, to sobie zadaję.
Kiedyś jedna moja znajoma, mająca jakąś ilość wnucząt, powiedziała o swym pierworodnym wnuczku: "Łukasz zawsze będzie najważniejszy, bo jest pierwszy".
Wtedy mnie to mocno zdziwiło. Ale miałam tylko Jedną Królewnę - Aurelię i nie myślałam o następnych i o tym czy pierwszy to najważniejszy...
Teraz mam ich czworo. I to pewnie liczba ostateczna jest. (Jeśli nie - skoryguję myślenie.)
I nagle zaczęłam się zastanawiać...
Nie, nie nad tym które pierwsze, które najważniejsze... Chociaż właściwie - nad tym.
I co się okazało:
Mam dwie królewny i dwóch przecudownych chłopaków.
**Aurelia - najważniejsza, bo pierwsza. Najdłużej Ją mam i największą mam do Niej słabość. Bo bardzo chciałam mieć wnuczkę. I poczułabym się pewnie potwornie rozczarowana, gdyby się okazała chłopcem. Nie lubiłam małych chłopców, oj nie lubiłam.
**Mikołaj - kiedy się okazało, że jest chłopcem przeżyłam szok. I nie był to zachwyt... Ale musiałam się szybko otrząsnąć bo inni też byli w szoku...Pierwszy chłopiec w rodzinie (także dalszej). Najważniejszy, bo miał najtrudniejszą drogę do serca babci.
A Mikołaj jest najmilszym, najbardziej statecznym i zrównoważonym pięciolatkiem jakiego znam. Od początku był tak nieinwazyjnym i niekłopotliwym dzieckiem, że bardzo szybko polubiłam stan "mieć wnuczka".
**Wojtuś - ten miał łatwiej, kuzyn Mu "przetarł szlaki".Ale jest za to pierwszym rudzielcem w naszej rodzinie. I wszyscy się cieszymy. Zawsze chciałam mieć rude dzieci. Mam wnuka!!!A poza tym jest tak czarujący, że żadnymi słowami tego nie opiszesz. Jego pierwszeństwo objawia się również tym, że temperament odziedziczył po swojej prababci. Jest szalony! I ma w sobie tyle miłości do rozdania...I w tym się Jego "najważniejszość" objawia, rozdaje tę swoją miłość wokół i nasze serca topnieją jak lody na słońcu (żeby nie było zbyt ckliwie).
No i jeszcze:
**Łucja - Lusia po prostu - najważniejsza, bo cały świat całej rodziny się wokół Niej obraca. A Ona temu światu pokazuje marsową minę, jeśli na czas nie nakarmią, rozdaje uprzejme uśmiechy, jak kto zasłużył (Ciocia Paulinka np. zasługuje), wdzięczy się i kryguje kiedy słyszy głos Wujka Rafała i z uwagą słucha kuzynki Reli, która Jej opowiada o ziemniakach i zbilansowanej diecie. I pierwsza bo pierwsza czarnowłosa, podobna do mnie. A dziadek (JEJ dziadek) stwierdził, że wygląda jak babcia (czyli ja) kiedy jest wkurzona na dziadka.

Oto moi PIERWSI NAJWAŻNIEJSI.

Ps. Rela powiedziała:"Babciu, będziesz miała jedną królewnę, bo ja chcę być magikiem".

sobota, 27 kwietnia 2013

Starsza siostra

Patrzę na Moją wnuczkę i pytam:"Rela, czy ty się źle czujesz ?"
A Ona: "Zjadłam całą czekoladę. To przez Nika, on mi przyniósł"
Niko z oburzeniem:"nie!"
Rela:"Jak to nie! Sama ci kazałam!"

środa, 24 kwietnia 2013

Sen

Sen. Niezbędny do życia. Mnie też. Zawsze był.
A teraz jeszcze bardziej, bo mi go troszkę brakuje odkąd mała Lusia jest z nami a Jej duży brat wstaje w środku nocy (np. o 6.30).
Raz w tygodniu spędzam 1,5 dnia u Paulinki. Tu dzieci są duże i nie tak absorbujące jak Emilkowe. A jeśli już są absorbujące, to z całą pewnością w innych godzinach!
Wczoraj nastał taki dzień. Spać się udałam nawet o dość przyzwoitej porze. Ale o 4.30 ukochana kotka Mojej Wnuczki postanowiła się pożalić na ciężki los. No i się żaliła...i żaliła...i żaliła. Nie wiem do której. Pod drzwiami pokoju, w którym spałam. Ilekroć otwierałam drzwi i ją wpuszczałam to ona myk-myk na łóżko i się rozgląda w poszukiwaniu Relusi... A ponieważ Relusi nie było, to miau...żeby ją wypuścić. No to wypuszczałam... Zamykałam drzwi...a kotka..."bo Relusi nie ma...".Więc ją wpuszczałam..............
i tak się bawiłyśmy cały poranek.
Wstałam 8.10. Co się będę męczyć, już mnie nogi rozbolały od chodzenia od drzwi do łóżka...
Wrócę do Emilki to odeśpię. Jej kotki śpią w nocy a nad ranem idą na spacer i wracają około 9.00. A Wojtusia spacyfikuję w południe i zawsze mogę z nim te 3 godziny pospać...

Właśnie mnie Paulinka poinformowała, że rzeczona kotka udała się na spoczynek. I, jakbym chciała, to mogę iść jej pohałasować, a nawet poskakać po łóżku.
Nie wiem... Przemyślę sprawę.

piątek, 5 kwietnia 2013

Konflikt między rodzeństwem

Siedzi Paulinka na fotelu i trzyma Nika na kolanach. Podchodzi Wojtuś i ładuje się również na owe kolana. Wszak to Jego ukochana ciocia jest!
Ukokosili się obaj. Paulinka popatrzyła i mówi: jeszcze się Lusia zmieści. A Wojtuś: nie, nie...
Ale jest nadzieja. Przed chwilą Wojtuś ustawił na stoliku trzy żyrafy: jedną dużą i dwie małe i wytłumaczył mi, że duża to mama, a małe to Wojtuś i Lusia.
Chyba, że po prostu mamusią się podzieli z siostrą. Za to ciocią raczej nie...

piątek, 15 lutego 2013

Rozmówek ciąg dalszy...

Wojtuś mówi. Oczywiście głównie po Wojtusiowemu. Nie będzie się zniżał do naszego poziomu i mówił ludzkim językiem. A że rodzinę ma dość inteligentną to i słowo-klucz w zasadzie wystarczy.
Ba, to nawet nie słowo jest, to dźwięk jest zaledwie... otóż mamy dźwięk-klucz brzmiący następująco: "y-y-y". I dość.
Ale babcia, czyli po Wojtusiowemu b-cia jest dość namolna jest i ciągle wprowadza nowe słowa do wnukowego języka. Nie będę się tu chwalić czego się nauczyliśmy. Bo w gruncie rzeczy nie ma znaczenia ile słów dziecko mówi w wieku niespełna 2 lat. Jako czterolatek będzie gadał jak najęty i jego biedna matka będzie tęsknić do czasów kiedy nic nie mówił (jak Jej siostra!)
Siedzimy sobie wczoraj w kuchni. Wojtuś wziął mnie za rękę i ciągnie do pokoju.
Pytam: chcesz tam iść?
-Y-y-y.
-To trzeba powiedzieć: "chodź tu". Powiedz tak.
-Tak.

środa, 6 lutego 2013

Rozmówki

-Wojtuś, powiedz: mama.
-mama.
-Powiedz: tata.
-tata.
-A ciocia.
-ciocia.
-Powiedz:Rela
-Rela.
-A dziadzia powiedz.
-dziadzia.
-A powiesz: babcia?
Kiwa głową, że tak.
-To powiedz: babcia.
-mmmmm... nie!
I tak sobie rozmawiamy od paru tygodni.

czwartek, 31 stycznia 2013

Gra

Wojtuś śpi...Usnął w okolicach godziny dwudziestej...A my, sierotki, siedzimy w kuchni na nader niewygodnych krzesłach i zastanawiamy się co robić. Z różnych powodów nie możemy korzystać z internetu więc musimy znaleźć inną rozrywkę.
Postanowiłam zapoznać Moje Dzieci z grą mojej młodości, kiedy to internet nie istniał, w telewizji niezbyt często coś bywało do oglądania i jakoś tę nudę trzeba było "zabijać". Robiliśmy to skutecznie, bo zabawa przednia i dość prosta. I wciąga.
Pierwszy wciągnął się Mój Mąż, potem, po latach, Moja Starsza Córka.
Emilka już nie zdążyła bo inne rozrywki nastały.
No to teraz przyszła na Nią kolej.
Zasady proste: znaleźć słowo na cztery litery, odgadnąć za pomocą innych słów i punktów za literki w tych innych słowach...Owe punkty pozwalają określić gdzie znajduje się określona litera i, co za tym idzie, jakie słowo "autor miał na myśli"...A ponieważ "cztery litery" kojarzą się jednoznacznie, gra została tym jednoznacznym słowem nazwana.
A więc gramy: po kolei wymyślamy słowa...kto zgadnie, wymyśla nowe...
Było: cena, zięć, owal i innych kilka...
Przyszła kolej na Emilkę. Wymyśliła słowo, którego w żaden ludzki sposób nie dało się zgadnąć. Nabiedziliśmy się z Żurem okropnie...Wyszło nam, że to słowo składa się z 3 samogłosek. Po raz pierwszy w życiu się poddałam. Ale Mój Zięć ambitny jest i będzie grał do końca. No, musiałam Mu kroku dotrzymać.
I w pewnym momencie Moja Emilusia, Słoneczko kochane, postanowiła nam podpowiedzieć. Ni mniej ni więcej Jej podpowiedź wyglądała następująco: "to jest rodzaj męski, jakby było zwierzęce to zrobiłaby się z tego dziewczynka, ale miałaby już 5 liter.Siądź na moim miejscu to to zobaczysz."
Choćbym rok siedziała i miała milion podpowiedzi i leżałoby to coś 20 centymetrów od mojej twarzy, to po takiej podpowiedzi nie mieliśmy żadnych szans, żeby zgadnąć.
Ja nie miałam!!!
To tylko Mój Mąż, a Jej Ojciec byłby w stanie zgadnąć...No, może jeszcze Jej Siostra. Bo cała trójka posiada zdolność pokrętnego myślenia i durnowatych skojarzeń.
A słowo, o które gra się toczyła, to TUSZ.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Pozory

Jechałam dziś autobusem. Miejsce nieopodal mojego zajął młody człowiek: szara kurtka dresowa, kaptur naciągnięty na oczy, z twarzy widoczna jedynie dolna część podbródka. Postawa rozjuszonego byka. Do tego nieziemsko "wyśmutrany" plecak.
Nie jestem strachliwa, naprawdę... ale, patrząc na niego, pomyślałam, że nie chciałabym go spotkać po zmierzchu w jakimś odludnym zaułku. Odwróciłam wzrok.
I tyle.
Przy wysiadaniu spojrzałam raz jeszcze...
Czytał biblię.

niedziela, 27 stycznia 2013

Zabawy małych i trochę większych chłopców.

Siedzę sobie u jednej Mojej Córki z drugą Moją Córką.
Każda z Córek ma po jednym małym chłopczyku: Paulinka pięciolatka, który udaje dwulatka, a Emilka dwulatka, który koniecznie chce robić te wszystkie rzeczy, które robi pięciolatek.
Matki siedzą i głównie nie pozwalają...
Niko jeździ po pokoju na rowerze, matka nie pozwala, bo Wojtuś za nim chodzi i może go ukrzywdzić.
Niko znalazł trąbkę. I używa zgodnie z przeznaczeniem...Nie wiedzieć czemu też nie może...
Wreszcie przewrócił rowerek i kręcą pedałami, każdy swoim...Też się mamusie troszkę czepiają, bo zaraz któryś będzie ryczał...
Wojtuś znalazł długopis... no właśnie, to nie jest zabawka dla dwulatka...
Szczęśliwie obie mamy zeszły na dół.
A w tym czasie Niko wziął podusię i tłucze Wojtka po łebku, a Mały się zanosi od śmiechu...
Szybko, chłopaki, bo One zaraz wrócą i znów wam zabawę popsują!

Aktywność wnuków a serce babci

Mój mały Wnuczek jest, delikatnie mówiąc nadruchliwy. Objawia się to tym, że nie chodzi tylko biega, wspina się na regały, a wczoraj poukładał sobie na kanapie poduszki w kształt wieży, wszedł na nią i zdjął sobie bardzo potrzebną rzecz z komody. A następnie spadł w pięknym stylu.
Ot, taka codzienność...Powinnam być przyzwyczajona: miałam bratanicę, która zachowywała się dokładnie tak samo. Ale jakoś mi trudno...
Dobrze, że Moim Dzieciom, a Jego (Wojtusia)rodzicom łatwo to zaakceptować i nie zmuszają Go do bycia "grzecznym".
Za to rozmyślają w jaki sposób "skanalizować" Wojtusiową nadaktywność.
No i wymyślili zrobić dziecku "małpi gaj":drabinki, platformy, huśtawki, liny... Jego dziadek, a mój mąż włączył się do tego aktywnie. Póki co: wirtualnie a w czerwcu już w realu.
A ja troszkę cierpię...Bo mam zwyrodniałą wyobraźnię i oczyma duszy widzę te wszystkie połamane kończyny siniaki i guzy...
A tu Jego Ojciec, dziś, bladym świtem, wymyślił, że może ściankę wspinaczkową...
No nie wiem...Teoretycznie, mam świadomość, że każda forma aktywności jest wskazana i potrzebna dziecku, nawet nieruchawemu, a co dopiero takiem jak Wojtuś. Ale serce babci...
Po cichutku zapytałam: "a ta ścianka to koniecznie, może by wystarczył sam rowerek?"
A Mój Zięć: "jasne, wystarczy, może jeszcze stacjonarny!!!"

czwartek, 17 stycznia 2013

Koty

Dziś będzie o kotach...Koty w naszej rodzinie przebywają intensywnie aczkolwiek od niedawna. Jeśli 8 lat można uznać za "od niedawna"...
Zapoczątkowała kocią historię Moja Starsza Córka, która, odkąd pamiętam, mówiła, że chce kotka.
A ponieważ mój stosunek do kotków, piesków, kanarków, tudzież wszelkiej innej żywiny był mocno niechętny, to swoje marzenia Paulinka zrealizowała będąc żoną, matką i panią na włościach w wieku całkiem dorosłym.Przy pomocy Emilki, która tegoż kotka dostarczyła.
I tak zaczęła się era kocia...
Że wspomnę tylko: kotka nazwana Kicią zamieszkała w domku Mojej Córki, która to Córka krótko po tym wyjechała zostawiając mi pod opieką swoją córcię (a moją wnuczkę)i swoją kotkę. I o ile wnuczkę przyjęłam z radością, o tyle kotkę z mieszanymi uczuciami... Bałam się jej po prostu.
Dziś po tylu latach ja się kotów nie boję. A Moje Córki - każda ma po dwie cudne kocice.
A więc:
*KICIA - stateczna, elegancka, poważna i odpowiedzialna. A przy tym delikatna i wrażliwa. I drażliwa. No, królowa-matka po prostu. Rodzinę sobie tak wychowała, że nikt jej się nie sprzeciwia. Jak Kicia "zasiada" na fotelu to nikomu nie przyjdzie do głowy, że mógłby chcieć usiąść na tym fotelu. Jak Kicia obdarzy kogoś swymi łaskami i np. umości się mu na kolanach, to "umarł w butach": obdarowany się nie ruszy aż królowa-matka zechce zmienić miejsce odpoczynku. A przy tym: żadna szynka, wędlinka, rybka tudzież inne smakowite kąski nie zostaną ruszone jeśli nie znajdują się w kociej miseczce.No chyba, że to jest bita śmietana.
*Judyta czyli Judka - Moja Wnuczka mówi:"babciu, ona nie jest bardzo mądra". No, nie jest. Ale ma za to inne zalety. Oraz wady. Jest kochana i przylepna. Z powodzeniem zastępuje Relusi pieska. Ale jest też pierwszą w rodzinie złodziejką. Już nie mówię o tym, że wszelkie jedzenie typu kanapki czy obiad na talerzu są zagrożone gdy Judyta jest w pobliżu. Ale dzielna kotka dba o rodzinę szczególnie w okresie grillowym kiedy to dostarcza różnych pieczonych żeberek czy też kurzych skrzydełek ukradzionych sąsiadom.
Nawiasem mówiąc potrafi także wyjąć mięso z gotującego się rosołu.
*Zoja - wielka, gruba, o usposobieniu bardzo przypominającym Mego Męża:ze stoickim spokojem przyjmuje wszelkie zewnętrzne warunki. Filozoficzne usposobienie Zoi widoczne było szczególnie dziś kiedy Wojtuś próbował ją zapakować do torby: słabo mu to wychodziło i długo trwało. A ona nawet okiem nie mrugnęła. Także wtedy, kiedy siadł na niej okrakiem i pakował ją od strony mordki. W pewnym momencie podniosła się, strząsając Wojtusia jak uporczywą muchę i udała się w sobie tylko wiadomym kierunku. Jej wzrok i cała postawa mówiły:"Ot, życie".
I wreszcie:
*KULKA - (naprawdę MREKULI). Mówię na nią Przecinek, co strasznie denerwuje Emilkę. Ale jak można mówić na takiego chudzielca Kulka? Z Kulki to ona ma tylko imię!!!
Wygląda jak te koty co w egipskich piramidach malowali. Jest maluśka i słodka. A ponieważ jeszcze smarkata bardzo to niewiele wiem o jej charakterze.
Z obserwacji wygląda, że podobna do Wojtusia: nad wyraz żywotna i szybka jak strzała.
Więcej kotów nie ma. Póki co. Jak się jakowyś objawi - doniosę

sobota, 12 stycznia 2013

Czerwone i czarne

Niko mówi brzydkie słowa. Nie za bardzo brzydkie, ale jest to trochę uciążliwe i Moja Córka a Jego Matka postanowiła podjąć z tym walkę. Przypominało to walkę z wiatrakami...
A jak wszyscy wiemy z literatury pięknej, walka z wiatrakami kończy się niczym...
Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie.
No i się znalazło:
kartka, pisaki i wieczorne rozliczenie z brzydkich słówek.
A! jeszcze obietnica niespodzianki jeśli żadnego nie usłyszymy...
I pomogło. Niko nie mówi brzydkich słów, my jesteśmy dumne z naszych i Jego osiągnięć, na kartce pysznią się wielkie czerwone kółka w dużych ilościach...
A dziś rano grzeczny chłopczyk nie używający brzydkich słów, wyznał swojej Matce:
"wiesz mamusiu, ja nie mówię brzydkich wyrazów bo nie mam czarnego pisaka".