niedziela, 21 grudnia 2014

Moje Święta...

Bombka. Moja. Wspomnienie dzieciństwa. Jedyna, jaka się zachowała:



Taki czas świąteczny nastał... I jakaś potrzeba wspomnień mnie ogarnęła... A tak naprawdę, to mnie Emilka swoją sałatką ziemniaczaną  http://mil-owo.blogspot.com/2014/12/nadchodza-takie-swieta.html zainspirowała i poczułam nieprzepartą potrzebę powspominania... A że lata lecą, to i wspomnień sporo się nazbierało. W różnych  dziedzinach. Ale dziś będą wspomnienia Bożonarodzeniowe...
 A jak Boże Narodzenia to choinka...
A jak choinka to prezenty...
 Moje najwcześniejsze wspomnienia to Święta spędzane u Dziadków... Czas najcudowniejszy bo wśród ludzi, którzy mnie absolutnie, bezgranicznie i na jakieś milion procent kochali i akceptowali.
Jak to Dziadkowie mają we zwyczaju. A ponieważ, prócz Dziadków były tam również moje Ciotki, niewiele starsze ode mnie - to czegóż więcej dziecku do szczęścia trzeba! Jeszcze jak się jest "oczkiem w głowie" całej rodzinki... Która pozwala na wszystko... albo nawet więcej*
Z tamtego najodleglejszego czasu pamiętam wielką choinkę z bombkami, łańcuchami, anielskim włosiem, cukierkami, jabłuszkami i orzechami... I z czymś jeszcze: ze świeczuszkami umieszczonymi w malutkich koszyczkach przypinanych do gałązek. I te właśnie kolorowe koszyczki na klips jak klamerka z kolorowymi malutkimi świeczkami najbardziej mnie intrygowały... Dawały cudne migające światełko, odbijające się w bombkach i dla mnie były najpiękniejszym elementem na choince.
Do dziś, kiedy widzę taki stary uchwyt na świeczkę choinkową, ogarnia mnie wzruszenie i zawsze myślę o choince u Dziadków.
Tam też (i tyko tam) śpiewało się kolędy.
Prezenty także były. Ale ich nie pamiętam. Wszak to parę ładnych lat minęło.
I tu wskazówka dla dzisiejszych rodziców i dziadków:
Wasze dzieci i wnuki, po latach, będą pamiętać atmosferę , jaka stworzyliście, a nie prezenty za którymi się uganialiście...
Ale, żeby nie było: prezenty też pamiętam. Dwa. Jeden to był olbrzymi blok rysunkowy i kredki.
A drugi: piękne, drewniane, bardzo kolorowe klocki.
To były prezenty znalezione pod choinką już w moim rodzinnym domu. Prezenty od Rodziców...
Pamiętam moją radość. I tego roku, kiedy znalazła pod choinką blok i kredki. I tego, kiedy znalazłam klocki. Nikt na świecie nie miał tak kolorowych klocków.
Po latach się dowiedziałam, że te klocki, to były stare nasze klocki pracowicie wyremontowane przez moich Rodziców, bo jak mi powiedzieli - mieli wtedy tak mało pieniędzy, że nie stać ich było na żadne prezenty. Ale przecież prezenty pod choinką muszą być!
*****************************************
*****************************************
 Tu była przerwa na wzruszenie i otarcie łezki z oka (wcale nie kpię!)

A potem przyszły inne wspomnienia:
Sprzątanie, sprzątanie, sprzątanie... Mycie wszelkich kryształów i innej zastawy panoszącej się dumnie w różnych kredensach, używanej "od wielkiego dzwonu".
Pastowanie podłóg (kto pamięta pastę, szmatkę i pozdzierane kolana?), mycie okien, trzepanie dywanów, pranie firan...
Gotowanie, gotowanie, gotowanie... Najpierw przytachać do domu te tony wiktuałów, potem je przerobić na tradycyjne potrawy... Moja Mamusia zawsze uważała, że jedzenie jest najważniejszą czynnością w życiu** więc musiało go być dużo i dobre. Przez cały rok. A na Święta: więcej i lepsze.
I kiedy przychodziła wieczerza wigilijna to byłam tak zmęczona, że padałam z nóg i nie miałam ochoty na żadne jedzenie. I już nie lubiłam Świąt. Chciało mi się płakać ze zmęczenia. I dlatego, że musiałam zjeść z każdej potrawy chociaż trochę... A ja jeść nigdy nie lubiłam. A szczególnie nienawidziłam karpia i zupy grzybowej (ulubione dania mojej Mamusi).
Może, jakby mi pozwoliła jeść śledzie z ziemniakami i śmietaną to bym te Święta troszkę bardziej lubiła...
To było moje świąteczne dzieciństwo i młodość.
A potem przyszło dorosłe życie i dorosłe Święta. Pierwsze ważne, to Święta tego roku kiedy wyszłam za mąż. Wigilia u Teściów i ślub kościelny w Święta.
Oczywiście, nie minęły mnie wszelkie "przyjemności " z wcześniejszych lat. Do tego doszedł stres z powodu wizyty i Teściów, która do przyjemnych nie należała. Oraz stres związany z samą uroczystością ślubu kościelnego...
A potem były pierwsze
święta z naszą mała dwuletnią Córeczką, która dyrygowała swoim ojcem ubierającym choinkę ("jeście tu, jeście tu bombka". i na koniec "mozie być").
 Święta, przed którymi nie było sprzątania ani gotowania...
Sprzątania nie było bośmy krótko przed świętami przeprowadzili się na "własne śmieci".
A gotowania nie było bo nie było ani pieniążków ani możliwości, żeby coś kupić. Mieliśmy kawałek karkówki, upieczony i  przysłany nam w garnku przez moją Mamusię z drugiego końca Polski. I murzynka.
A potem były różne Święta... Wesołe i smutne. Bez prezentu jedynie dla mnie, bo ktoś nie pomyślał, że można... Z prezentem dla wnuczki w postaci umorzonego długu, który zaciągnęli jej rodzice.
W każdym razie żadne już
Święta nie były naznaczone ciężką pracą przy sprzątaniu i gotowaniu. Za to zawsze po
świętach był problem z rozbieraniem choinki. Stała i stała i stała... Wprawdzie nie była zbyt duża... ale nie mogła stać do Wielkanocy,,, A poza tym: kurz na niej osiadał. Aż któregoś roku Romek znalazł rozwiązanie: zapakował całą choinkę z ozdobami w worek foliowy i schował za tapczan. Na przyszły rok było jak znalazł!
Potem przyszły lata bezchoinkowe: nie było ich zbyt wiele. Zmienił nam się światopogląd i zmienił nam się sposób obchodzenia Świąt.
Ale szczęśliwie, choć światopogląd zmienił man się na stale, po jakimś czasie choinka znów zawitała w naszym domu. Dla drugiej naszej małej córeczki.
Pierwsza jej choinka była malutka, w doniczce, miała około 70 cm wysokości. I przyozdobiliśmy ją klockami i pudełkami po zapałkach owiniętymi w kolorowe papierki.***
I tak życie płynęło... Dzieci rosły, choinka raz była, raz nie... jedzenie było zawsze, choć nie w takich ilościach jak w moim domu rodzinnym. Zawsze też były prezenty. I nigdy użyteczne! I była pełna swoboda. Do tradycji należało, że każdy spędzał Święta jak lubił. Do tradycji także należało, że musi być sałatka. Z buraków. W ilości przynajmniej 5 kg. Do tradycji też należy, że Romek prawie każdą wigilię i któryś świąteczny dzień spędza w pracy. Taki pracowity jest, a co!
Potem przyszedł Rafał. I robił z Emilką pierogi (ja nie umiem). I uszka do barszczu.
I nauczył nas, że prezent musi być niespodzianką. Strasznie się męczyłam przez parę lat... Bo ja nie lubię niespodzianek (bo co będzie jak mi się nie spodoba... :( :( )...
Ale już się nie męczę. Polubiłam niespodzianki. Chociaż dzięki niespodziankowym prezentom Relusia w tamtym roku dostała dwa takie same pierścionki - ode mnie i od Rafała. Ale uznała to za zabawne. I stwierdziła, że świadczy to o naszych brakach w komunikacji... Co prawdą nie jest bo ja żadnych braków w komunikacji z nikim nie mam. A szczególnie z Rafałem!!!
Jak Emilka jeszcze była naszą małą córeczką, to w okolicach Świąt śpiewała nam zawsze kolędy. Często i dużo i takie, których nigdy nie słyszałam. Potem urosła, wyszła za mąż i wyjechała. I już nam nie śpiewa. Ale w tym roku śpiewała dzieciom swoim w charakterze kołysanek. A ja tam byłam i słyszałam. I było miło i świątecznie. Chociaż ani choinki, ani sałatki ziemniaczanej , ani takiej z buraków nie było. Jedynie prezenty były. Bo je tam zawiozłam.
I na koniec anegdota (z życia wzięte):
Romek ma zwyczaj w okolicach Świąt wszelakich składać wszystkim wokół życzenia: paniom w sklepie, sąsiadom, bez mała przechodniom na ulicy. Wszystkim życzy wesołych Świąt.
W minionym roku wychodzi w wigilię do pracy na nockę i mówi do mnie:"cześć".
Zapytałam rozżalona dlaczego wszystkim składa życzenia a dla mnie ma tylko "cześć". A On mi na to: "bo ja ci przez cały rok dobrze życzę."
I na najprawdziwszy koniec:
Wszystkim moim bliskim i dalekim, życzliwym i nieżyczliwym, kochanym i kochającym -
Życzę Wam wszystkiego dobrego. Radosnych Świąt. Nieważne czy z choinką, nieważne czy z prezentami, nieważne z jaką sałatką.
Byleby były to Święta z Panem Jezusem!


----------------------------------------------------------------------------------------------
* serio: któregoś razu nie myłam twarzy przez 2 tygodnie. Dlaczego? Bo nie chciałam.
** dziś tak uważa moja wnuczka Lusia
*** jako, że wraz ze zmianą światopoglądu pozbyliśmy się choinki i ozdóbek. Nie, nie zostaliśmy Świadkami Jehowy :)

piątek, 19 grudnia 2014

O relacjach...

Od pewnego czasu chodzą mi po głowie różne przemyślenia na temat relacji międzyludzkich...
Bo tak: grzmimy i trąbimy jak te relacje zanikają z powodu... z różnych powodów.
Najczęstszym powodem jest nieszczęsny internet. A tam szczególnie facebook.
Bo ludzie zamiast się spotykać, to siedzą przed komputerem i co najwyżej zmieniają statusy na fb. Albo umieszczają wciąż nowe i nowe zdjęcia.
I jeszcze komórka.
Bo kiedyś (KIEDYŚ) to się wychodziło z domu i szło do kogoś na kawę i nie trzeba się było umawiać specjalnie. A dzieci to szły na dwór i do koleżanki/kolegi i nie było problemu.

 I to prawda jest. Tak było. A teraz nie jest.Jest inaczej.
Ale my to "inaczej" sami sobie robimy. Więc DLACZEGO narzekamy?
Czy ktoś nam karze siedzieć na fb?
Czy ktoś nas zmusza do umawiania się przez komórkę?
Takie czasy nastały. I tamte nie wrócą.
Nie wróci "wpadanie " na kawę bez umówienia się wcześniejszego.
I nigdy już nie dowiemy się co słychać u znajomych, z którymi na co dzień nie możemy się spotkać.
Zycie galopuje i trzeba się z tym pogodzić.
I ja się godzę. Ba, nawet uważam, że dobre to jest.
Martwi mnie coś innego.
Martwi mnie mianowicie, że mając te komórki i kontakt na fb, nie mamy potrzeby ani ochoty na relacje.
Nie chce nam się umawiać na tę przysłowiowa kawę.
Nie chcemy ze sobą pobyć. Wystarczy, że zajrzymy na fb...
 Komórki również nie używamy żeby pogadać. Co najwyżej w celu załatwienia jakiejś sprawy. I nieczęsto tą sprawą bywa ustalenie kiedy się spotkamy.
Za to często propozycja spotkania wywołuje falę tłumaczeń dlaczego nie.
I jak tu pielęgnować te relacje?

I teraz kilka wniosków: I postanowień świąteczno-noworocznych ( :))
1. Zweryfikować status, tych, co są przyjaciółmi, co chcą nimi być i co nie mają pojęcia, co to przyjaźń.
2.Dalej używać komórki do rozmów a nie załatwiania spraw.
3.Pielęgnować relacje z przyjaciółmi.
4. Nie narzucać się.
5. Nie być tak nadmiernie wyrozumiałym.

Hmm... w zasadzie to stosuję. Niektóre postanowienia  trzeba jedynie bardziej zintensyfikować.
Ze wskazaniem na punkt 1 i 5 !!!

piątek, 28 listopada 2014

Takie tam...

Jako, że już lada chwila Święta Bożego Narodzenia, musi się zadość stać tradycjom różnym. Jakie one są (te tradycje) każdy wie i nie o nich będę tu pisać. A właściwie - będzie o tradycjach. a raczej o tym co się w okolicach Świątecznych tradycji wydarzyło.
Taką naszą osobistą i całkiem prywatną tradycją (naszą, czytaj Romka i moją) jest, że w okolicy Bożego Narodzenia ja lecę do Dzieci i Wnuków jako babcia-mikołaj:

gdy tymczasem Romek, wykorzystując nader sprzyjające okoliczności, z radością i pieśnią na ustach wykonuje niewielki remoncik:



I tym razem nie będzie inaczej:
Spakowałam. 
Się.
 I paczkę z tym wszystkim, co mi się do bagażu nie zmieściło (bagatelka: 29 kg).

I należało udać się do sklepu w celu zakupienia  farby. Jako, że tym razem ściany w kuchni dostana prezent. 
Prezent w postaci nowego kolorku. Pod tytułem "zieleń sawanny".

I w owym sklepie spotkałam ... piłeczki, mięciutkie i bardzo kolorowe:


I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby się nie okazało, że te piłeczki to Moi Ukochani!!!

I tak:

Relusia, kiedy bardzo się staram zrobić Jej ŁADNE zdjęcie:



Niko -śmieszek:


Wojtuś-psotnik:


I ciekawska Lusia:


A teraz siedzą sobie cichutko i czekają na lot do Londynu:


poniedziałek, 17 listopada 2014

Czas

 Wstaję regularnie. Zawsze o tej samej godzinie. Aczkolwiek godzina owa jest uzależniona od czynników zewnętrznych.

 I tak:
Kiedy ciemno za oknem - jest to godzina 5.50 !
A kiedy słoneczko się do mnie uśmiecha (albo choć pochmurny ale jasny dzień zauważam) to z pewnością jest to godzina 9.30.
I  żyję sobie  w uporządkowanym czasie od... od 26 października.
Bo przedtem - różnie bywało...Nie pamiętam jak  było, kiedy byłam dzieckiem (takim całkiem małym). Ale pamiętam, że zawsze kochałam spać. I musiałam do tego mieć trzy razy "c":ciemno, cicho i ciepło. Acha ! i do tego jeszcze 11 godzin niezakłóconego niczym snu. Plus drzemka popołudniowa. No, jak dwulatek!


 A potem dość nagle to się zmieniło i parę ładnych lat cierpiałam na bezsenność. Wtedy, dla odmiany, spałam po dwie godziny na dobę!!! Wyglądałam i czułam się jak zombi...


Przygód sennych miałam sporo...

Ale to już za mną.
Bardzo się cieszę z tej mojej, niedawno osiągniętej stabilności.
I nie byłoby o czym pisać gdybym nagle nie odkryła, że w zegarze wiszącym w sypialni ... wyczerpały się baterie!
I stanął na godz 5.50.
A ponieważ ja krótkowidz jestem od zawsze, to po ciemku widziałam, że jeszcze można troszkę pospać. I spałam. Aż się jasno robiło. Wstawałam, przekonana, że to 9.50. I jeszcze zachwycona swoim "biologicznym budzikiem"! A to się często-gęsto okazywała godzina  12.30!!!
Ale wyrzutów sumienia nie mam.
Odsypiam te lata nieprzespane.
Czego życzę wszystkim cierpiącym na bezsenność. Oraz mamom małych dzieci!!!

sobota, 25 października 2014

Laurka

Na początku było tak:
"Ciociu, wy byście się polubiły z moją mamą. Obie tak samo dużo mówicie".*
No tak. Tak samo dużo mówimy. Ale,, ponieważ umiemy słuchać, to się polubiłyśmy.
A,co ważne, polubili się również nasi mężowie.
I to jest dobre, bo możemy jakąś część życia spędzić razem.




Co nas dzieli:
- 17 kilometrów.
-priorytety
-poglądy na różne, mało ważne sprawy
-zgoła inne poczucie humoru
I nad tym co nas dzieli nie będę się zatrzymywać. wszak ważniejsze jest to, co nas łączy!
A co nas łączy?
-Pan Jezus
-dwóch małych rudzielców:
Natan (Róży)

Wojtek (mój)_
 i zaraz potem:
-dwie małe królewny:
Noemi (Róży)

Lusia (moja)
 A poza tym łączy nas jeszcze:
-poglądy na życie, te najważniejsze
-priorytety
-ilość wnuków (dzieli nas tu rozpiętość wiekowa owych: u Róży to raptem trzy lata, u mnie 13! no i to, że ja mam po równo chłopców i dziewczynek, podczas, gdy u Róży przeważają chłopcy. )
-mężowie flegmatycy
-nasze choleryczne usposobienia
-potrzeba mówienia
-miłość do lodów
a co za tym idzie:
-ciągłe odchudzanie.
 No, więcej nas łączy niż dzieli!
Lubimy spędzać ze sobą czas.
I najczęściej spędzamy go aktywnie.
Ale, żeby nie było: po każdej aktywności jest coś dobrego do jedzenia (LODY).
To powoduje, że znowu możemy i musimy się "aktywnie" spotkać.
Więc się spotykamy.
W Arboretum, w parku sensorycznym Rydułtowach, na zamku w Raciborzu, w Brennej...






Jeszcze beczki soli razem nie zjedliśmy (chociaż beczkę lodów pewnie tak...).
Jeszcze ciągle ciągle do końca nie wiemy, czego się możemy po sobie spodziewać.
Ale ja się spodziewam dobrych rzeczy...
I życzę Róży i Jankowi w tej laurce samych dobrych wspomnień.
Nam też tego życzę.
Chociaż to laurka dla Procnerów jest!!!

-------------------------------
* Miłosz, syn Róży i Janka

wtorek, 21 października 2014

Reportaż pod tytułem: "W pogoni za babim latem"

Jako, że za dwa dni mają spaść śniegi, postanowiliśmy wykorzystać ostatnie podrygi jesieni i "polatać " po świeżym powietrzu...
Mamy takie nasze "opracowane" drogi i dróżki, z których korzystamy za każdym razem. Wybór zależy od ilości wolnego czasu, towarzystwa i kondycji.
Dziś kondycja nienadzwyczajna.*
Czasu też niezbyt wiele.
A i samotni się poczuliśmy, opuszczeni przez Różę i Janka.
Wybraliśmy zatem trasę krótką i niedaleko domu.
A Romek postanowił nową trasę wytyczyć:"pójdziemy prosto i przez lasek do tej naszej drogi".
Poszliśmy.
Prosto było całkiem nieźle, ale skończyło się torami, przez które nie dało się przejść. A do tego,miast babiego lata, rozchodził się upojny aromat ekologicznych nawozów, które to nawozy użyźniały pole obok miedzy którą wędrowaliśmy!
Nic to, jak wycieczka, to wycieczka. Zaczęła się druga część: przez lasek!
I teraz będzie foto-reportaż!
Proszę:
Tam?
Nie.
Może tam?
Nie wiem...

Zaraz będzie ta droga, za następną przecinką...

WRRRRRRRR...........

No, już, zaraz...
Szczęśliwie znalazł.
Skończyły się również upojne zapachy z pola.
A potem już było tylko. O tak:
I całkiem miło:


A potem powrót do cywilizacji...
W stronę słońca, do autka!
------------------------------------------------------
*(Wszak jesteśmy po imprezie urodzinowej u mamy-teściowej, wizycie u ukochanych Pyzków i wyjadaniu tego, co po imprezie zostało. Romek zawsze mówi: ma się zepsuć i zmarnować, lepiej zjeść i odchorować.
Zjadł, dowiedział się, że posiada już nie tylko wątrobę ale i woreczek żółciowy...Nawet wie, gdzie owe dziwne rzeczy posiada!  Zagryzł ranigastem. I jest ok.
Ja mam nadzieję, że dowie się za nie długo, że ma serce!)

czwartek, 2 października 2014

Przemijanie...

Przypuszczałam. Podejrzewałam. Spodziewałam się. Ba! byłam pewna.
Że nadciąga.
 Nieubłagana i wszechpotężna.
No i stało się.
Za oknem mżawka. Albo mgiełka. Zależy przez które okno patrzeć na świat.
Pan Zubilewicz napomyka o przymrozkach gruntowych.
Na termometrach (tym od strony mżawki i tym od strony mgły) 12 stopni...
Wszystkie moje giezła letnie wynajęły lokal na pawlaczu odstępując szafę bluzkom z długim rękawem, sweterkom, żakietom i kurteczkom...
Już nie wspomnę, że letnie klapki trzeba było wymienić na bardziej "zabudowane"...
Jesień przyszła...

Piękna muzyka kosiarek do trawy umilkła...
Panowie z kosiarkami odlecieli do ciepłych krajów... Tam wszak też trzeba trawę kosić.
A ponieważ natura próżni nie lubi więc panów z kosiarkami zastąpił pan śpiewający.
Pan chodzi po osiedlu i śpiewa.
Muzyka jest niebogata, tekst również. Ale za to treści ma mnóstwo.
Brzmi mniej-więcej tak:
"hooooo,hooooo, kartoFLE, zimNIOKI".
"Pyrki" nie śpiewa. Pewnie region nie ten i boi się, że nie zrozumiemy.
A za panem z ziemniakami za nie długo przyjdą panowie z ogromnymi łopatami i muzyka wróci.
 I będzie: "szuszuszuszu" od bladego świtu...
Bo już zima nadchodzi...
Smutno...

wtorek, 9 września 2014

Lista

No i się skusiłam. Na stworzenie listy 10 książek. Najważniejszych? Najpiękniejszych? Takich, które zmieniły moje życie? W sumie wszystkiego po trosze...
Ale nie byłabym sobą, żeby się ograniczyć do samej listy. Nawet z uzasadnieniem!
Muszę podeliberować.
Otóż:
Na początku wydało mi się to świetną zabawą... Na początku. Bo im dłużej myślałam o mojej liście 10 książek tym bardziej się ona wydłużała...
I kiedy od takiego stanu:


w bardzo niedługim czasie osiągnęłam taki:


stwierdziłam, że to wcale nie jest zabawne i sprawę należy potraktować poważnie.

Skutkiem moich rozmyślań i naprawdę poważnego potraktowania problemu jest ta oto lista książek, które miały ogromny, decydujący wpływ na moje życie. Dodam jeszcze tylko, że kolejność nie jest ani chronologiczna ani wedle wpływu. Ani nawet wedle ważności. No, może za wyjątkiem pierwszej pozycji.
Nie jest również przypadkowa. Jest za to ściśle związana ze wspomnieniami, jakie owe książki odświeżyły.
I tak:

1. BIBLIA
 - paradoksalnie: nie zmienia życia. Jest życiem. I to jedyna rekomendacja.
2.Gburzy z Gnieżdżewa Franciszka Frenikowskiego
- która to książka była pierwszą samodzielnie wypożyczoną z biblioteki. Znajduje się na drugim a nie na pierwszym miejscu z wiadomego powodu!
3.Elementarz księdza Jana Twardowskiego
 -ale również cała poezja. Za prostotę z jaką pisze o Bogu i za ścisłe związki między Bogiem a człowiekiem jakie widać w Jego twórczości.
4. Ania z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery
  -za Anię. Po prostu.
5.Mała księżniczka Frances Burnett  -
dla mnie najpiękniejsza historia na świecie.
6.Co okręt wiezie Ireny Tuwim
 -wywarła takie piętno na mnie w bardzo wczesnym dzieciństwie, że kupiłam ja sobie kilka lat temu. :)
7.Bitwa o umysł Joyce Meyers
 -mam uzasadnienie, ale zostawię je sobie.
8.Dobre chwile, złe chwile Kirkwooda
 -bo nauczyła mnie przyjaźni.
9.Trudna decyzja panny Pym Josephiny Tey
 -bo jest naprawdę o trudnych decyzjach, o wyborach i o konsekwencjach wyborów. Uświadomiła mi, że każdy wybór, to jak kamień rzucony w wodę: nie znika, daje okręgi na wodzie... tak nasze decyzje i "okręgi", które wywołują mają wpływ na wielu ludzi i na wiele następnych wydarzeń.
10.Wczesna twórczość Joanny Chmielewskiej -
  za absurdalny humor sytuacyjny. Dla mnie, która się nie znam na żartach - dobra szkoła.

Jeszcze na końcu dodam, że prócz tych dziesięciu, mam jakieś siedemset uzupełniających ową listę. Ale to już sobie daruję. :)

niedziela, 7 września 2014

Nie udało się.

Znowu się nie udało... Już powinnam się była przyzwyczaić, że nigdy się nie udaje. I nie próbować po raz kolejny.
Ale cóż, człowiek ciągle i ciągle ma nadzieję, że tym razem będzie inaczej... Że tym razem to już... Że do trzech razy sztuka...Że wreszcie nawet według rachunku prawdopodobieństwa kiedyś powinien się zły los odmienić...
No, to jeszcze nie był ten raz!
O czym ja?
Ano o tym, że wczoraj znów nam się zachciało ... zwiedzać.
Ponieważ wszelkie zamki i pałace nas dotychczas zawodziły, to tym razem  wzięliśmy na cel ... Zespół Klasztorno-Pałacowy w Rudach.
Rozreklamowany mocno. A i przereklamowany równie mocno.
No, nie zachwyciłam się! Z tego co wiem i Romek nie jest zachwycony...
Dostaliśmy się tam "z tyłu sklepu". A ów tył był szczelnie zasłonięty płotem z blachy.
Pospacerowaliśmy po gąszczu zwanym tam parkiem, trafiając co krok na drzewka wysokości około 1 metra otoczone kutym płotem i oznaczone tabliczką z dokładnymi danymi kto i kiedy wrzucił w tym miejscu żołądź do dołka. Oczywiście same osobistości!!!
A jeszcze było tam coś co się nazywało "wyschnięty staw".
Jako obiekt do zwiedzania!!!
A jak już doszliśmy na front, to się okazało, że przejścia nie ma. Bo nową drogę robią.
I tyle tego.
Usatysfakcjonowani, udaliśmy się w pielesze domowe, obiecując sobie solennie, że już żadnych zamków tudzież pałaców!!!
I teraz tak sobie myślę:
Czy to ja jestem ciągle niezadowolona?
Czy jestem aż takim dzieckiem betonu, że nie potrafię docenić uroków przyrody?
Czy zew historii jest mi kompletnie obcy, że aż nuda wieje?
 Koniecznie muszę zrobić test.
Jaki?
Po a) wybiorę się jutro (albo... kiedyś) do Arboretum Bramy Morawskiej. Spędzamy tam sporo czasu i zawsze mi się podoba.
Po b) jak byłam młodsza (dużo młodsza, jakieś 48 lat) zwiedzałam Góry Stołowe. I nie przestałam wspominać, jakie były piękne.
Pojadę, sprawdzę czy dalej są takie piękne.
Po c) Kraków,  Ostrów Tumski we Wrocławiu, kawałkami Paryż i Londyn.
Jest i ładna architektura.
I po d) PIENINY miejsce, w który po raz pierwszy doznałam wielkości Boga!!!
Pojadę w te wszystkie miejsca (no, może prócz Paryża) i sprawdzę!!!
Jeśli się okaże, że dalej jest tam tak pięknie, to znaczy, że wszystko ze mną w porządku.
A jeśli nic mnie już nie zachwyci?
To jak ja będę dalej żyć?????????????????


sobota, 16 sierpnia 2014

Poranne rozmowy o urodzie

Wojtuś: mamusia jest ładna.
Ja: tak.
W: piękna.
Ja: jak królewna.
W: ty też jak królewna.
Ja: A ty jesteś piękny?
W: tak.
Ja:Jak królewicz?
W: nie, jak żaba!
Ja:A Lusia jest piękna?
W:tak
Ja: jak królewna?
W: nie, jak robak!
Okazało się, że według Mojego Wnuka żaby i robaki są nad wyraz urodziwe.
I teraz nie wiem, czy mam się jeszcze cieszyć, że jestem piękna  jak królewna...

czwartek, 17 lipca 2014

Urlop. część druga czyli: "Już był w ogródku,

już witał się z gąską..." że tak sobie zacytuję poetę.
Ja także Już byłam w ogródku...
Już kompletnie zakończone zostały przygotowania do urlopu:
-ciuchy wybrane, wyprane, wyprasowane
-zakupy porobione, także te, które wykonałam przez ALLEGRO.
-złotówki na funciki zamienione
-opieka do trzech kwiatków załatwiona
-mieszkanie na wszelkie sposoby zaopatrzone
-walizki spakowane
Cóż zostało:
-oczekiwać na informację od przewoźnika, że można, a nawet należy bilety wydrukować
-owe wyżej wymienione bilety wydrukować
-zjeść wszystko, co mamy w lodówce
-wyłączyć prąd
-zakręcić wodę
-zamknąć za sobą drzwi
-i udać się na urlop.
Ale to wszystko (co zostało) należy rozłożyć w czasie na ostatnie chwile...( no, może oprócz jedzenia...)
W swojej naiwności i w poczuciu dobrze spełnionych obowiązków z zakresie przygotowań, byłam przekonana, że teraz jest czas na odpoczynek przed urlopem.
Wszak jedziemy do wnuków, których energia niewątpliwie i nam się udzieli... a Dziadek Romek na wszystko i wszystkich nie nastarczy. (Chociaż, muszę przyznać, że jest nie do zdarcia... byleby Mu biegać nie kazali...)
Lecz przewrotny los zadrwił sobie ze mnie. I mój odpoczynek przed urlopem zapowiada się nader interesująco...
Otóż przedwczoraj w późnych popołudniowych godzinach okazało się, że sąsiadka robi sobie basen w piwnicy...Nie, nie ma głupich pomysłów. Nawet nie wiedziała, że sobie ten basen robi. Naprawdę to on się sam w jej piwnicy zrobił. A ponieważ mieszkamy na parterze a  piwnica jest pod naszą kuchnią więc drogą dedukcji  wywnioskowaliśmy, ze mamy coś wspólnego z  owym basenem.
Skutkiem tego wodę od przedwczoraj mamy czasami. A dziś mamy wielki, nieplanowany remont kuchni.
Panowie fachowcy przyszli w liczbie sztuk od trzech do pięciu i wymieniają rury w całym pionie.
Kuchnię mam w związku z tym rozmieszczoną po pokojach (głownie w tzw. salonie, bo tam najwięcej miejsca).

A w pomieszczeniu, które jeszcze przedwczoraj było kuchnią właściwą mam tak:





Ostatnie zdjęcie robiłam przez łzy. Dlatego takie niewyraźne. :)


Że nie wspomnę już o pyle, który jest wszędzie: w kapciach, w zębach, w oczach, i który będę usuwać zewsząd do wyjazdu...
Odpoczynek przed urlopem czas zacząć!!!


czwartek, 10 lipca 2014

Ślepa wrona...

... czyli ja.
No, właśnie. Coraz gorzej z moim wzrokiem. Zużyły mi się oczy i nie nadążają...
W telefonie: największe literki jakie są możliwe.
Książki: ze specjalną dużą czcionką. A takich niezbyt wiele w bibliotece i same romanse... Nie, żebym nie lubiła. Ale czasem co innego bym przeczytała.
Dobrze, że mam "kindelka". A tam nie dość, że literki słusznej wielkości, to jeszcze jakieś 850 książek do przeczytania...
Jak mnie kiedyś Relusia zapytała o numer nadjeżdżającego autobusu, to musiałam Jej wyznać, że ja ledwo autobus widzę. Bo czerwony był. I piętrowy.
A w gazecie to nie daj Boże jak się obce słowo trafi. Nie przeczytam. Polskie słowa znam, to się domyślę z kontekstu.
Etykiety na produktach spożywczych tylko z lupą...
"Sposób użycia" czy inna instrukcja... pominę milczeniem. Albo nie pominę! Romek czyta. I mi wyośla. A ja się denerwuję, bo nauczyciel z Niego żaden.
O, cyfry dobrze odczytuję! Ale jak jest w numerze rachunku bankowego więcej niż trzy zera "w kupie", to kicha, nie doliczę się.
I tak sobie egzystuję zaopatrzona w:
- okulary-minusy normalne
- okulary-minusy fotochromy (jak słoneczko świeci nie za duże)
- okulary-minusy przeciwsłoneczne (jak słoneczko świeci mocno)
- okulary "do czytania" (sprawdzają się przy nawlekaniu igły...)
- lupę w sklepie
- papierek i szpilka* w drastycznych przypadkach w razie braku wyżej wymienionych.
Ale moją egzystencję w tej materii zakłóciła ostatnio świadomość, nagła i niespodziewana, że ja telewizji za bardzo nie mogę oglądać!
Wprawdzie nie spędza mi to snu z powiek. Ale jednak...Następna trudność w moim życiu.
Za bardzo nie widzę co na ekranie...
Wiem, że powody składające się na ową niedogodność są dwa.
Pierwszy, to ten wyżej wyszczególniony: zużyty wzrok.
Drugi natomiast to stary, mały telewizor za niedługo pełnoletni. Z którym za chwilę będzie tak jak z tym autobusem wyżej wspomnianym.
I teraz to ja się zastanawiam: co się lepiej kalkuluje: nowy telewizor, czy nowe okulary...
Koszty są porównywalne.
----------------------------------------------
* bierze się papierek, robi w nim dziurkę szpileczką bądź agrafką i przez tę dziurkę czyta się to co się chciało przeczytać. Byleby to nie był np. "Pan Tadeusz". Ale taki rozkład jazdy na przystanku autobusowym - spokojnie!

sobota, 5 lipca 2014

Urlop

Urlop czas zacząć!!!
Dla większości urlop zaczyna się w momencie, kiedy zamyka się drzwi od swego mieszkania, wsiada w jakiś środek lokomocji i udaje w określonym kierunku i "ląduje"na wcześniej ustalonym, zarezerwowanym najczęściej miejscu.
To dla innych.
Dla mnie urlop zaczyna się w momencie, kiedy trzeba zacząć się pakować.
To tak mniej-więcej 3 tygodnie przed wyjazdem.
Wyjeżdżamy 30 lipca.
Już zaczęłam się pakować.
A i tak Paulinka się dziwi, że tak późno.
Emilka się nie dziwi. Bo Ona ma listy. Listy różnych rzeczy do zrobienia. I pewnie, jak się wybiera na urlop, to się pakuje według listy.
A Paulinka nie. Paulinka ma czas i chronologię. A że czasu dużo ma to wcześnie zaczyna. I jest pewna, że mimo braku list, niczego nie zapomni.
A ja mam listy i dużo czasu.
W związku z tym właśnie trzy tygodnie przed wyjazdem otwieram swój prywatny sezam, w którym na honorowym miejscu znajdują się dwie kartki.Na jednej jest LISTA "co zabieram".
A druga jest pusta.
Tam zapisuję, co jeszcze zabieram. A czego zapomniałam wpisać na listę.
A potem sukcesywnie mój sezam się zapełnia skarbami...
Jakieś dwa dni przed wyjazdem jestem spakowana całkowicie i na stole zostają kartki ze starannie powykreślanymi elementami.
Co w żadnym wypadku nie świadczy o tym, że niczego nie zapomniałam.
A ponieważ regularnie zapominam, że czegoś zapomniałam, więc spokojnie, z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku pławię się w radości z wyjazdu, patrząc na wyniki pakowania:
które (trzeba przyznać) są imponujące.
Ale, niestety błogi spokój się kończy w bardzo późnych godzinach nocnych tuż przed wyjazdem!!!
W popłochu zaczynam rozpakowywać wszystko szukając..............czegoś. Wszystko jedno czego, bo zawsze jakaś taka rzecz mi się przypomni prawie przed wyjście z domu.
I potem Romek wygląda jakoś tak:
a ja tak:
Ale trwa to tylko chwilę bo wszak jedziemy. JEDZIEMY!!! JEDZIEMY. Urlop mamy!!!
 A urlop w tym roku przebiegał będzie:
Dla Romka:
Już się tam Niko z Wojtusiem na dziadka szykują...
A dla mnie...
duuuuuuużo!
I jeszcze: pogaduszki z dziewczynami
też duuuuużo
I jeszcze:
również duuuuużo.
Ale to nie koniec.
 Jeszcze:
także duuuuużo.
Ale najwięcej zabawy z Moimi Najważniejszymi:
Bo wszak po to głównie jadę!!!
Ale to za trzy tygodnie.
Jeszcze tu zajrzę. Mam nadzieję.