poniedziałek, 30 września 2013

"Kawałek prawdziwego lasu"

Pozazdrościłam Emilce. I też znalazłam kawałek prawdziwego lasu. Tylko mój troszkę szarawy jest. Ale pora była zmierzchowa. I niechaj to będzie wystarczające wyjaśnienie.
Romek znalazł nową trasę kijkową... Właściwie ona tam zawsze była i On ją znał, bo biegał tamtędy z Relusią za sarnami, z Nikiem i Wojtusiem chodził zbierać jabłka i orzechy.
Tylko mnie tam nigdy nie zabrał...
Bo ja jestem dzieckiem betonu i po chaszczach nie latam.
Znaczy: dotąd nie latałam. Na starość mi się odmieniło.
Prócz niedogodności typu: błoto na ścieżce, pachnący inaczej ściek wzdłuż owej, mojej sympatii do zapuszczania się w nieznane i zarośnięte ścieżki... było ładnie.
Czyli tak:
A tu jeszcze dowód na to, że Romek
je wszystko!

sobota, 28 września 2013

Książki

Lubię czytać... Bardzo lubię...
Pamiętam do dziś swoją pierwszą samodzielnie przeczytaną książkę. Samodzielnie w sensie, że sama poszłam do biblioteki i sama dokonałam tych wszystkich czynności jakich się tam dokonuje.
Ale: od początku...
Czytać się nauczyłam. I to by było na tyle. Bo nie wiem jaka wtedy byłam duża (a raczej mała). Ze wspomnień moich rodziców wiem, że odkąd się nauczyłam chodzić, chadzałam z książką pod pachą. Książka miała tytuł "Przygody Cebulka". Nie miała prawie ilustracji, a te co miała, były czarno-białe. I miała format A4. Więc z tym "pod pachą" to trochę przesada. Wszak ja miałam około półtora roku! Ale uwielbiałam ją i ciągle "czytałam". To już pamiętam bo miłość do niej do dziś mi została. Pamiętam również najgorszy wstyd mego życia. Związany oczywiście z czytaniem. Dziś to mnie bawi, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Przemyśliwałam nawet żeby już nigdy nie pójść do szkoły.
Otóż w zamierzchłych czasach mego dzieciństwa, w pierwszej klasie szkoły podstawowej robiono testy czytania. W ten sposób sprawdzano umiejętności i rozwój dzieci. Pewnie inne nasze umiejętności również sprawdzano. Ale ja tylko czytanie pamiętam. Jako, że to ono wiązało się z moja traumą.
Sprawdzian taki polegał na tym, że każde dziecko musiało przeczytać głośno tekst zapisany na kartce A4.
Tekst charakteryzował się tym, że był skonstruowany jak tablice u okulisty - u góry słowa zapisane dużą czcionką, im niżej tym mniejszą... I jeszcze: był kompletnie bez sensu. To znaczy: był to zlepek przypadkowych słów.
Miałam no to minutę. Liczyli ile słów przeczytałam i odejmowali te niewłaściwie przeczytane.
No i przeczytałam. W ciągu minuty... 200 słów.(Troszkę jak karabin maszynowy)
I tu się zaczęły "schody". I ta trauma. I ten wstyd.
Bo mnie moja ukochana nauczycielka zabrała do piątej klasy. I kazała czytać. Żeby im pokazać jak powinni czytać.
Przeżyłam jednak ten wstyd. Zyskałam dwoje opiekunów, z którymi regularnie chodziłam do szkoły. I pomysł żeby się zakopać pod ziemię i już nigdy nie wyjść umarł śmiercią naturalną.
A potem otwarli na osiedlu bibliotekę... Oczywiście poleciałam tam na skrzydłach! Była tuż obok szkoły. Poprzednia- daleko i sama nie mogłam tm chodzić.
W swojej naiwności myślałam, że to wystarczy przyjść, stanąć, popatrzeć i dostaje się książkę. A tu następne rozczarowanie. Bo karteczka do rodziców, podpis wyżej wymienionych i dopiero można było dostąpić łaski otrzymania książki.
Piszę "łaski" bo był to cały rytuał. Pan Bibliotekarz - pan i władca... Staliśmy w baaaaaaardzo długiej kolejce przed biurkiem owego Pana Bibliotekarza. A on powoli, spokojnie, flegmatycznie wręcz odbierał książkę od delikwenta, starannie oglądał czy nie ma plam i zagiętych rogów. Jeśli lustracja przebiegła pomyślnie, zapisywał na karcie czytelnika zwrot owej książki i podchodził do regału. Tam czytał tytuł a dzieciak przed biurkiem mówił: "czytałem" badź "nie czytałem". Jeśli:" nie czytałem" to dostawał do przeczytania. Nie było wyboru, nie było dyskusji. Można było oddać nie przeczytawszy. Ale strach było. Bo pan Krzysztof miał zwyczaj odpytywać z treści oddawanej książeczki. Nieczęsto wprawdzie to robił. Ale, jak to się mówi"na złodzieju czapka gore". Jakąś miał taką intuicję, że zawsze trafił na takiego co ie przeczytał. W związku z tym nigdy w życiu bym się nie odważyła oddać nieprzeczytanej książki.
I ja przez to wszystko przechodziłam i było to naturalne i nikogo nie dziwiło. A moja pierwsza książka otrzymana z rąk pana Krzysia ()wtedy mojego idola! to "Gburzy z Gnieżdżewa". Dostałam, pobiegłam do domu, przeczytałam i poszłam po następną. A w bibliotece się okazało, że mogę dopiero następnego dnia dostać nową książkę. Moja rozpacz musiała się bardzo wyraźnie na moim obliczu malować bo pan Krzysztof odstąpił od swoich zasad i dał mi książkę. Oczywiście po dokładnym sprawdzeniu czy "Gburów" przeczytałam.
po niedługim czasie dostąpiłam zaszczytu wybierania sobie książek samodzielnie. I to już była pełna nobilitacja!!!
I od tego czasu czytałam, czytałam, czytałam. I czytam, czytam, czytam...
I myślę sobie, że to, co poniżej najlepiej odda moje priorytety:
A ponieważ od zawsze się martwiłam, że umrę i nie zdążę przeczytać tych wszystkich książek, które chcę i muszę przeczytać, to teraz najczęściej wyglądam tak:
A po następne ponieważ książek w bibliotece jest mało a w księgarni dużo, a ja nie mogę sobie ich wszystkich kupić ()bo nie mam gdzie trzymać hihi) to mi Moje Dzieci kupiły e-booka i teraz mam własną bibliotekę. Co niniejszym polecam!
A jeszcze na koniec dodam, że najbardziej boję się ludzi, którzy czytają tylko jedną książkę, bez względu na to czy jest to biblia, koran czy "mein kampf".

sobota, 21 września 2013

Ciasto

Kiedy byłam dzieckiem , Mój ukochany Dziadek Franek zawsze jadł gorące ciasto, takie świeżo upieczone.
A ja Mu straszliwie zawiściłam. Bo mi nie pozwalali. Ani rodzice, ani Babcia, ani żadna z trzech ciotek.
Musiałam czekać aż przestygnie. "Bo cię będzie żołądek bolał jak zjesz takie gorące."
No chyba, że nikogo w pobliżu nie było. To dostawałam kawałek ciasta od Dziadka... I doprawdy nie pamiętam żeby mnie coś bolało. Chyba, że z emocji wypierałam wszelkie bóle.
Zresztą nawet jakby bolał, to i tak bym się nie przyznała.
Bolącego żołądka nie pamiętam. Pamiętam natomiast doskonale,jak sobie obiecywałam: "jak będę duża, to będę jadła TYLKO gorące"
No i jem. Zawsze jak upiekę ciasto, to jem gorące. I zapewniam, że nie boli mnie żołądek.
Nigdy.
Znaczy: czasem.
Jak zjem pół foremki na jedno posiedzenie.
Tak się właśnie dziś przydarzyło.
Foremka nie za duża była...
Ale problem wystąpił.
Bo Romek jest w pracy. Wróci o 23.05.
Ja już swoją część pożarłam.
Ale zimne ciasto lubię tak samo jak gorące. A mam bardzo słabą silną wolę.
I musiałabym jakoś tę nędzną resztkę zabezpieczyć.
Jedyne bezpieczne miejsce jakie znam to u sąsiadów. W domu takiego nie ma...
Ale nie znam sąsiadów zbyt dobrze. Nie zaryzykuję, jeszcze by mi zjedli zamiast przechować.

czwartek, 12 września 2013

Jesień ubraniowa...

Mój Mąż ma ciuchów tyle, co całkiem nieprzeciętna kobieta... I w bardzo dobrym stanie. Bo on ich nie nosi. Leżą sobie w szafie (albo wiszą) i dobrze wyglądają. A ja je co jakiś czas piorę (bo zakurzone), ewentualnie robię "meliorację katalogu".*
A Romek notorycznie i niereformowalnie używa kilku podstawowych zestawów.
Ostatnio w Dziwnówku kupił sobie nowy polar: śliczny, brązowy, cieplutki i nie za krótki (prawie każdą odzież wierzchnią ma ciut przykrótką...).
Kupił, przywiózł do domku, powiesił w szafie. A stary sobie zostawił żeby mieć w czym do pracy chodzić.
Po długich perswazjach (aż cud, że bez inwektyw i rękoczynów) dojrzał do wyrzucenia... Przy okazji pozbyłam go kurtki, która śmiało mogłaby pretendować do najbrzydszej w Europie.
Pocierpiał parę dni i pogodził się z nieuchronnością strat w garderobie.
A tu nagle: siurpryza - lato się w jesień zamieniło. I to w taką solidną przedzimową jesień. I Mój Mąż chodzi sobie wczoraj po chałupce i cierpi. Bo zimno. I co on ma założyć. Wynalazł wreszcie w czeluściach szafy ohydną koszulę polarową w kratkę, którą trzyma tylko dla Paulinki "bo jak ona tu przyjeżdża i jest zimno, to ją zawsze nosi" (zawsze = raz). I widok której budzi we mnie destrukcyjne pomysły. Ale cóż: DLA PAULINKI! jakżebym śmiała ją (tę koszulę) unicestwić.
No więc chodzi sobie Romek po mieszkaniu zakutany po same uszy i myśli (głośno myśli)**. I się zastanawia. Również głośno. W czym on też jutro pójdzie do pracy. Bo polar mu wyrzuciłam. I on teraz nie ma...
-W kurtce cienkiej- proponuję. Nie, bo zimno, zmarznie.
-W kurtce zielonej, z polarem. No jak to, za ciepła, zgrzeje się.
Padło jeszcze kilka propozycji, z jego i z mojej strony... Żadna nie do przyjęcia.
To on już wie: on pójdzie do pracy w tej koszuli, którą ma na sobie.
Dobrze, że nie miałam pod ręką nożyczek!
Cóż, cały ten teatrzyk służył do tego żeby mnie przekonać, że to najlepsze rozwiązania. Ba, podejrzewam, że liczył na to, że sama mu powiem, żeby w tym "odzieniu" poszedł do pracy.
Dzisiejszego poranka, z bólem serca i ze łzami w oczach, założył nowy śliczny polar, który mu się na pewno straszliwie zniszczy, i pooooooszedł.
I mimo, że starał się być bardzo dzielny, jeszcze długo słyszałam tłumiony szloch wyrywający się z gardła Mego Męża.
_____________________________________________

* termin bibliotekarski, określa sprzątanie katalogu: układanie kart katalogowych i wyrzucanie zniszczonych lub zbytecznych.
**normalnie, jak pytam czemu się nie odzywa, to mówi, że myśli.