czwartek, 12 września 2013

Jesień ubraniowa...

Mój Mąż ma ciuchów tyle, co całkiem nieprzeciętna kobieta... I w bardzo dobrym stanie. Bo on ich nie nosi. Leżą sobie w szafie (albo wiszą) i dobrze wyglądają. A ja je co jakiś czas piorę (bo zakurzone), ewentualnie robię "meliorację katalogu".*
A Romek notorycznie i niereformowalnie używa kilku podstawowych zestawów.
Ostatnio w Dziwnówku kupił sobie nowy polar: śliczny, brązowy, cieplutki i nie za krótki (prawie każdą odzież wierzchnią ma ciut przykrótką...).
Kupił, przywiózł do domku, powiesił w szafie. A stary sobie zostawił żeby mieć w czym do pracy chodzić.
Po długich perswazjach (aż cud, że bez inwektyw i rękoczynów) dojrzał do wyrzucenia... Przy okazji pozbyłam go kurtki, która śmiało mogłaby pretendować do najbrzydszej w Europie.
Pocierpiał parę dni i pogodził się z nieuchronnością strat w garderobie.
A tu nagle: siurpryza - lato się w jesień zamieniło. I to w taką solidną przedzimową jesień. I Mój Mąż chodzi sobie wczoraj po chałupce i cierpi. Bo zimno. I co on ma założyć. Wynalazł wreszcie w czeluściach szafy ohydną koszulę polarową w kratkę, którą trzyma tylko dla Paulinki "bo jak ona tu przyjeżdża i jest zimno, to ją zawsze nosi" (zawsze = raz). I widok której budzi we mnie destrukcyjne pomysły. Ale cóż: DLA PAULINKI! jakżebym śmiała ją (tę koszulę) unicestwić.
No więc chodzi sobie Romek po mieszkaniu zakutany po same uszy i myśli (głośno myśli)**. I się zastanawia. Również głośno. W czym on też jutro pójdzie do pracy. Bo polar mu wyrzuciłam. I on teraz nie ma...
-W kurtce cienkiej- proponuję. Nie, bo zimno, zmarznie.
-W kurtce zielonej, z polarem. No jak to, za ciepła, zgrzeje się.
Padło jeszcze kilka propozycji, z jego i z mojej strony... Żadna nie do przyjęcia.
To on już wie: on pójdzie do pracy w tej koszuli, którą ma na sobie.
Dobrze, że nie miałam pod ręką nożyczek!
Cóż, cały ten teatrzyk służył do tego żeby mnie przekonać, że to najlepsze rozwiązania. Ba, podejrzewam, że liczył na to, że sama mu powiem, żeby w tym "odzieniu" poszedł do pracy.
Dzisiejszego poranka, z bólem serca i ze łzami w oczach, założył nowy śliczny polar, który mu się na pewno straszliwie zniszczy, i pooooooszedł.
I mimo, że starał się być bardzo dzielny, jeszcze długo słyszałam tłumiony szloch wyrywający się z gardła Mego Męża.
_____________________________________________

* termin bibliotekarski, określa sprzątanie katalogu: układanie kart katalogowych i wyrzucanie zniszczonych lub zbytecznych.
**normalnie, jak pytam czemu się nie odzywa, to mówi, że myśli.

4 komentarze:

  1. No, a Ty byś tylko wyrzucała i wyrzucała, i tylko nowe kupowała ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale jak do pracy to mu się faktycznie może zniszczyć...

    OdpowiedzUsuń
  3. Żmije wyhodowałam na własnym łonie!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wcale nie szlochałem, a ja mam w domu świętą Tereskę, głosy słyszy (szlochy znaczy), a ja kwardy byłem, i nic nie płakałem, chociaż żal...

    OdpowiedzUsuń