czwartek, 26 marca 2015

Zostali

Pojawiają się w naszym życiu ludzie ... i znikają... A potem znów się pojawiają... I zostają!
I o tym będzie dziś.
Tak naprawdę, to dawno już miało o tym być.
Ale... no, zawsze coś, zawsze!
Może to dlatego, że choć temat już długooooo przerabiam, to nie jest on wystarczająco doskonały i wciąż zwlekam z publikacją...
Ale dziś się zawzięłam i wreszcie będzie.
Zawzięłam się wczoraj, prawdę mówiąc. Ale stresów za dużo miałam.
Dziś znów będzie o przyjaźni.
A to ważny temat dla mnie i musi być wycyzelowany, że tak powiem...
Cofam się teraz pamięcią do bardzo dawnych czasów:
Pierwsza klasa szkoły podstawowej.
Nowe otoczenie, Pani - oczywiście najpiękniejsza na świecie, dzieciaki w dużych ilościach (to były czasy kiedy w jednej klasie było 40-45 sztuk owych dzieciaków!) i ja- zagubiona kompletnie.
Taki był początek. Trudny dla mnie bardzo, bom nieśmiałym mocno dzieckiem była.
Ale dni mijały... Jakieś tam pierwsze bliższe kontakty się tworzyły.
 Ktoś był ważny, ktoś mniej...
Kogoś się bardziej lubiło, kogoś mniej...
I tu na scenę wchodzi ... sweterek.
Sweterek był granatowy, udziergany przez moją Mamusię. Nowiutki, zrobiony na cześć tego, że właśnie poszłam do szkoły.
Sweterek zgubiłam... nie wiedziałam kiedy, nie wiedziałam jak... Ba, nie wiedziałam nawet, że go zgubiłam.
Tylko któregoś razu, w szatni po lekcji w-f  zobaczyłam mój sweterek U dziewczynki, która zawsze była w centrum uwagi i robiła wiele hałasu... i od początku mocno mi tym imponowała.
Jak wspomniałam - nieśmiała byłam.
Grażynka nie. Grażynka hałasowała, śmiała się ciągle i wszędzie Jej było pełno.
No i miała mój granatowy sweterek.
Oczywiście nic Jej nie powiedziałam. Powiedziałam za to mojej Mamusia...A moja Mamusia poszła do Mamusi Grażynki...
I okazało się, że sweterek zgubiłam pod kioskiem, w którym Mamusia Grażynki pracowała.
A że gabarytami byłyśmy podobne, a Grażynkowa Mamusia nie miała pojęcia czyj to sweterek to ubierała w niego swoją córeczkę.
W tych czasach chodziliśmy w fartuszkach do szkoły, trzeba było lekcji w-f żeby zobaczyć co pod owym fartuszkiem mamy!
I tak się niejako poczęła zażyłość między nami. Nie przyjaźń, broń Boże!!! Spędzałyśmy ze sobą czas w szkole, także poza nią, ale raczej w umiarkowanym zakresie. Nie nadawałyśmy w tym czasie na tych samych falach.
Ja ciumol byłam. A Grażynka miała piórnik (bodaj czy nie drewniany). Którym to piórnikiem mnie  ... lała. Nie wiem dlaczego. Może Ją owa moja ciumolowatość denerwowała...
Ja też miałam drewniany piórnik (wszyscy mieli!), ale mnie służył do czegoś zgoła innego.
I tak spędziłyśmy 8 lat w szkole podstawowej. W tej samej klasie.
Nasza zażyłość nabrała cech ostrożnej przyjaźni...  Nie, nie z powodu piórnika. Raczej z powodu innego podejścia do życia i innych priorytetów. Niemniej jednak łączyło nas na tyle dużo, że lubiłyśmy ze sobą przebywać!
Potem przyszła szkoła średnia. Dla każdej z nas inna.I nasze drogi się rozeszły.Również z powodu przeprowadzki mojej rodziny.
Spotkałyśmy się po latach, kiedy ja miałam już męża i malutką córeczkę a Ona narzeczonego. (obiekt westchnień WSZYSTKICH dziewczyn w podstawówce!).
Ale następna moja przeprowadzka, tym razem na drugi koniec Polski, spowodowała, że wszelkie stare znajomości i przyjaźnie zostały zerwane.
I dopiero po wielu latach, kiedy powstała "Nasza klasa" - odnalazłyśmy się:
Jakieś spotkanie w większym gronie zaowocowało bliższymi kontaktami z Grażynką i Jej mężem.
Któremu, oczywiście, nie omieszkałam wyznać mojej do Niego miłości w wieku nastu lat. Przyjął to ze zrozumieniem :)
I teraz spotykamy się co jakiś czas...Średnio raz na 2 miesiące...
Wspominamy, gadamy, gadamy, gadamy... Cudne jest to, że we czwórkę!


A kiedy jest mi smutno - dzwonię do Grażynki  bo wiem, że najpierw się roześmieje a potem zacznie gadać!
A tematów do rozmowy mamy wiele:
wspaniałe dzieci
przecudowne wnuki
książki
Bóg
i wiele innych...
I pomyśleć, że ten piórnik mógł być traumą nie do przejścia...

Mam nadzieję, że to ten rodzaj przyjaźni, która się nie kończy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz