Mamy ich troszkę. I charakteryzują się tym, że słońce na nie świeci. Obficie. I grzeje w lecie. Obficie.
I powoduje , to słońce i to grzanie, że w mieszkaniu mamy około 38 stopni. No Sahara!
I w związku z powyższym każda nowa wiosna budzi we mnie potrzebę hodowania na owych parapetach.
Czegokolwiek, co wyrośnie i oprze się słońcu a mnie da trochę cienia i wytchnienia. I obniży temperaturę.
I jak mieszkamy tu 11 bez mała lat, nie udało nam się nigdy niczego wyhodować.
Nawet jakiś chwaścik piekny (naprawdę piękny), który się płożył po płotach w Bułgarii nie strzymał i uwiądł na naszej parapetowej Saharze.
Tej wiosny kupiłam zwykłą fasolę i zwykły groszek cukrowy. Wszak one wytrzymałe są. Nikt na nie nie chucha i nie dmucha. A rosną. Podobno taka fasola i do 3 metrów może dorosnąć. I Romek posiał. I nawet przygotował podpórki co by się owe pospolite warzywa miały po czym piąć...
Już widziałam oczyma duszy pięknie zarośnięte okna kipiące zielenią i kolorowymi kwiatami.
Taka fasola:
I taki groszek:
Na trzymetrowe roślinki nie liczyłam. A co mi będą sąsiedzkie okna upiększać.
Nie muszą być jakieś przesadnie wysoki, byleby gęste były...
No i mam.
Taką fasolę:
I taki sam groszek.
I takie kwiatki:
Smutno.....
Ale jest promyczek radości w tym smutku. Bo mój groszek, tyci-tyciuni ma ... strączki:
Najprawdziwsze.
A te:
zostawię do jesieni... A zimą ugotuję Romkowi grochówkę!
No dużo to tej grochówki nie będzie. Ja bym nie zostawiała.
OdpowiedzUsuńGrochóweczkę raczej, taką malutką ;)
OdpowiedzUsuń