wtorek, 27 września 2011

Traumy mojego dzieciństwa

Z tego co pamiętam moje dzieciństwo było jedną wielką traumą.
Nie, nie pochodzę z rodziny patologicznej. Wręcz przeciwnie! Na owe czasy rodzina moja była bardzo dobra. I funkcjonalna, i wydolna wychowawczo. (tak to się teraz nazywa)
A mimo to miałam stresów bez liku. A to głównie ze względu na trzy moje, trudne do udźwignięcia, zalety: perfekcjonizm , zwyrodniała wyobraźnia i nadopiekuńczość!!! Może powinnam raczej napisać "wady"...
W każdym razie wszystkie te trzy cechy posiadam od pierwszych dni życia. I mocno mi to życie utrudniły.
No to zaczynamy:
Pierwsza trauma mojego dzieciństwa to kasza manna. Ponieważ byłam typowym "niejadkiem"- karmiono mnie na siłę. Głównie kaszą manną . Brrrr... Bo pożywna, bo dziecko głodne nie będzie, bo wreszcie, w czasach mojego dzieciństwa, to w zasadzie była jedyna potrawa, którą karmiono dzieci. Przynajmniej w moim domu. Inne zupy mleczne w oczach Mojej Mamusi były zbyt "cienkie", żeby dziecko się najadło...
Skutek: nie jadam nie tylko kaszy manny, żadnej innej kaszy również nie jadam, nienawidzą krupniku, jak gotuję Romkowi kaszę gryczaną, to nie powiem jakie mi się lęgną myśli...
Oczywiście, dostawałam do jedzenia różne inne potrawy, ale nie były one tak nieprzyjemne.
Ostatnimi czasy odkryłam dlaczego nie potrafię przełknąć brokuła, którym cała moja rodzina się zajada. Ma konsystencję kaszy manny!!! Po prostu.
Byłam troskliwa i opiekuńcza; zawijałam swoje lalki w kocyki i pieluszki.
Żeby im zimno nie było...
Spróbujcie, Młode Mamy, pomóc dwuletniej dziewczynce zawinąć lalkę doskonale...Doskonale, to tak, żeby nic, NIC, nie odstawało. Zapewniam, tego się nie da zrobić. Ale wtedy o tym nie wiedziałam, więc każda zabawa kończyła się wielkim płaczem...
W czasach, o których wspominam, samochód na ulicy był wydarzeniem. I jak każde wydarzenie, pojawienie się takowego, powodowało wielkie zainteresowanie wszystkich mężczyzn. Również takich 3-4-5-letnich. Mój brat nie był wyjątkiem; kiedy tylko usłyszał szum silnika, wybiegał z piaskownicy i "zasuwał" na krawężnik. Żeby zobaczyć. A ja za nim, z obłędem w oczach , przekonana, że nie wyhamuje i wyląduje pod kołami... Nigdy się tak nie zdarzyło. Ale co przeżyłam, to moje!!!
Następną wielką traumą była samotność na peronie.Wyobraźcie sobie małe chuchro, mniej więcej 4-5- letnie stojące na peronie z młodszym o 1,5 roku , nad wyraz żywym, bratem i kilkoma walizkami, czekające aż rodzicom uda się wcisnąć do pociągu, zająć miejsca i wrócić po dzieci i bagaże...
Stałam, nawet już nie ryczałam ze strachu, czekałam tylko , jakie nieszczęście mnie spotka: czy ktoś ukradnie jedną z walizek, czy Maciek pobiegnie szukać rodziców i się zgubi, czy może ten pociąg odjedzie zanim nasi rodzice po nas wrócą...
Nic to, że na tymże peronie stało mnóstwo takich dzieci...
A jak któregoś roku, po powrocie z wakacji, poszłam do szkoły, to się okazało, że umiem czytać. A robiono wtedy takie testy na szybkość czytania i biedna Madzia czytała...200 słów na minutę!!!(nie wiem jakim cudem to osiągałam, naprawdę). No i moja ukochana wychowawczyni zaprowadziła mnie do V klasy ażeby pokazać uczniom, że "taka mała, a proszę jak pięknie czyta!".
Po tym wydarzeniu powiedziałam sobie, że więcej do szkoły nie pójdę. Jaki wstyd!!!
Ale poszłam. Bo jeszcze musiałam się nauczyć pisać. A potem układać zdania... I znowu trauma. Bo one, te zdania, nigdy nie były wystarczająco piękne i doskonałe. Hihi, już wtedy miałam grafomańskie zapędy...
A jeszcze do tego miałam koleżankę, która mnie tłukła drewnianym piórnikiem... Obie do dziś nie wiemy za co. Znaczy, ja nie wiem. Bo Ona nie pamięta, że mnie tłukła!
Ale, jakby nie było, przebaczyłam Ci to , Grażynko!!!
No i ostatnia z moich traum: kiedy miałam 6- 7 lat urodził się drugi brat, kiedy miał trzy lata-dorósł do przedszkola. Ani to, że się urodził nie było stresujące, ani to, że poszedł do przedszkola. Ani nawet to, że ja go do tego przedszkola codziennie przed 6.00 musiałam odprowadzić.
Stresujące i traumatyczne było to, że woziłam go do tego przedszkola na" gapę"!!! Codziennie rankiem wychodziliśmy z rodzicami, oni do pracy, ja z Leszkiem do autobusu, do którego wsadzali nas rodzice nie dając pieniążków na bilet. Wolałabym przejść te 1,5 km pieszo. Ale byłam zbyt posłusznym dzieckiem żeby się buntować. Więc się tylko bałam. Że kierowca zapyta o bilet i każe wysiąść, a ja się ze wstydu spalę. Albo kontroler wsiądzie i zamknie mnie do więzienia za to, że jeżdżę na "gapę" . Bo przecież od razu będzie wiedział ,że to nie pierwszy raz...
I tak sobie przeżyłam to moje traumatyczne dzieciństwo. I odkąd pamiętam, zawsze myślałam: "ja tak moim dzieciom nigdy nie zrobię".
Ale, o ile wiem, nie udało mi się uniknąć wszystkich błędów moich rodziców.
A do rozmyślania nad traumatycznymi wydarzeniami z mojego dzieciństwa skłoniła mnie dzisiejsza podróż autobusem komunikacji miejskiej. Na jednym z przystanków wsiadł chłopiec, na oko 8-letni. I nie skasował biletu. Pewnie miał miesięczny...
I jeszcze wsiadła starsza pani, poprosiła o bilet ulgowy, zapłaciła...a potem dała panu kierowcy ciasteczka w woreczku foliowym. "Coś słodkiego"-powiedziała.
Miło.

5 komentarzy:

  1. Mnie zostawiałaś na peronie, mnie!
    I to całkiem samą, bo ja brata nie miałam!

    OdpowiedzUsuń
  2. No, wiem! Ile lat będziesz mi to wypominać?

    OdpowiedzUsuń
  3. A wiesz, że kto odpuszcza grzechy, temu będą odpuszczone?????

    OdpowiedzUsuń