Po wielu latach takiego spania odmieniło mi się zupełnie. Wpadłam w drugą skrajność...
Spałam około 2 godzin na dobę. Trwało to jakieś 2-3 lata. I dawało efekt skrajnego zmęczenia i wyczerpania.
I nadszedł czas normalności: 7-8 godzin, mniej-więcej. Wysypiałam się i byłam wypoczęta. A więc sytuacja optymalna.
A teraz poszłam o krok dalej: śpię nadal 7-8 godzin. Ale w 2 ratach: część w nocy, część w dzień...
Podział na owe części jest mniej-więcej taki, że około godziny 4.00 nad ranem Romek, wstając do pracy, pyta: ty już się wyspałaś, czy jeszcze nie poszłaś spać.
A ja - różnie: czasami już się wyspałam a czasami jeszcze nie poszłam spać.
Ale ponieważ nie odczuwam braku snu, jestem wypoczęta to, w zasadzie, nie ma problemu.
Ze snem.
Bo problem jest zgoła w czym innym...
Zajęć mi w nadrannym czasie brakuje...
Jako, że owe zajęcia musiałyby być ciche (wszak sąsiedzi śpią...) i nienudne.
Można oglądać telewizję (nudno...).
Można czytać. Ale jak się spędza, czytając, 2/3 doby, to się już troszkę nie może (ja mogę, moje oczy nie bardzo). Z tego samego powodu internet się w owych godzinach nie sprawdza.
Sprzątać ani prać nie mogę: za ciemno i jednak hałasu trochę.
Dziś na przykład już o 3.30 miałam obiad ugotowany.
Na nic więcej nie mam pomysłów...
Macie jakieś?
Ja, póki co, udam się na drzemkę ... pośniadanną tym razem.
Ja też ostatnio śpię na raty, najpierw półtorej godziny ja dzieci kładę, potem wstaje o 21, i siedzę do trzeciej, bo śpiąca nie jestem...
OdpowiedzUsuń