czwartek, 7 stycznia 2016

;) ;) ;)

Kiedyś spałam po 11 godzin na dobę. Ciurkiem. Bo inaczej czułam się wciąż zmęczona. I jeszcze nieodzowna drzemka po południu.
Po wielu latach takiego spania odmieniło mi się zupełnie. Wpadłam w drugą skrajność...
Spałam około 2 godzin na dobę. Trwało to jakieś 2-3 lata. I dawało efekt skrajnego zmęczenia i wyczerpania.
I nadszedł czas normalności: 7-8 godzin, mniej-więcej. Wysypiałam się i byłam wypoczęta. A więc sytuacja optymalna.
A teraz poszłam o krok dalej: śpię nadal 7-8 godzin. Ale w 2 ratach: część w nocy, część w dzień...
Podział na owe części jest mniej-więcej taki, że około godziny 4.00 nad ranem Romek, wstając do pracy, pyta: ty już się wyspałaś, czy jeszcze nie poszłaś spać.
A ja - różnie: czasami już się wyspałam a czasami jeszcze nie poszłam spać.
Ale ponieważ nie odczuwam braku snu, jestem wypoczęta to, w zasadzie, nie ma problemu.
Ze snem.
Bo problem jest zgoła w czym innym...
Zajęć mi w nadrannym czasie brakuje...
Jako, że owe zajęcia musiałyby być ciche (wszak sąsiedzi śpią...) i nienudne.
Można oglądać telewizję (nudno...).
Można czytać. Ale jak się spędza, czytając, 2/3 doby, to się już troszkę nie może (ja mogę, moje oczy nie bardzo). Z tego samego powodu internet się w owych godzinach nie sprawdza.
Sprzątać ani prać nie mogę: za ciemno i jednak hałasu trochę.
Dziś na przykład już o 3.30 miałam obiad ugotowany.



Ale obiad nie z trzech dań z deserem i nie dla pułku wojska a raptem dla dwóch osób nie zajął mi dużo czasu...
 Na nic więcej nie mam pomysłów...
Macie jakieś?
Ja, póki co, udam się na drzemkę ... pośniadanną tym razem.

1 komentarz:

  1. Ja też ostatnio śpię na raty, najpierw półtorej godziny ja dzieci kładę, potem wstaje o 21, i siedzę do trzeciej, bo śpiąca nie jestem...

    OdpowiedzUsuń